Asertywność czy egoizm?

Od kilku już lat, zmieniając nieco profil mojej dotychczasowej pracy psychologa i mając dzięki temu codzienny kontakt z młodzieżą, mogę z bliska śledzić uważnie społeczne zjawiska, będące wynikiem przemian zachodzących we współczesnym świecie. Zmiany te prowadzą również do rozwoju komunikacji, przemian i wzbogacenia języka, jakim posługuje się młoda generacja.

Nowo wprowadzane w życie technologie i zmieniające się w ich efekcie sposoby społecznej komunikacji stawiają przed poprzednią, starszą generacją nowe zadania i konieczność dostosowania się do nowego stylu komunikacji. Język zostaje nie tylko wzbogacony o nowe nazewnictwo, ale istniejące już słowa zyskują zupełnie inne znaczenie.
Starsze pokolenie jest w ten sposób skazane na nieustanne dokształcanie się w tym zakresie.

Kilka lat temu spotkałam się z nowym dla mnie pojęciem kompetencji społecznych, jakie pojawiło się dziedzinie psychologii i komunikacji: KOMUNIKACJA ASERTYWNA. Zaintrygowana tym jeszcze mi nieznanym określeniem, przeczytałam kilka prospektów z modnymi kursami, nieodzownymi widocznie do opanowania tej umiejętności.
Ich lektura utwierdziła mnie w przekonaniu, że nowomodna nazwa dotyczy znanych mi już społecznych wzorców postępowania i nie skorzystałam wówczas z proponowanych ofert.
Kilka tygodni temu miałam okazję zaobserwowania konkretnych zmian w relacjach społecznych, jakie zaistniały najwyraźniej w efekcie szkolenia tych, jak się okazało, niezbędnych we współczesnym społeczeństwie kompetencji.
Więcej nawet: zupełnie nieświadomie, w trakcie mojej ostatniej wizyty w Zurychu miałam okazję uczestniczyć bezpłatnie w ekspresowym i intensywnym kursie asertywności.
Do Zurychu, w którym planowałam spędzenie nadchodzących świąt Bożego Narodzenia w rodzinnym gronie, wybrałam się już w połowie grudnia, aby w ten sposób znaleźć czas i okazję do spotkań z dawno już nie widzianymi przyjaciółmi i znajomymi.
Pierwszą wizytę złożyłam mojej długoletniej przyjaciółce, z którą chciałam się pożegnać przed jej kilkumiesięcznym wyjazdem zagranicznym.
Moja bliska znajoma, która niedawno przeszła na emeryturę, postanowiła spełnić wreszcie marzenie swojego życia i, korzystając z wyjątkowo taniej oferty, wybrać się w kilkumiesięczną podróż dookoła świata. Ponieważ jednak nawet ta korzystna oferta biura podróży przekraczała jej finansowe zasoby, postanowiła wynająć dodatkowy pokój w jej obszernym i wygodnym mieszkaniu.
Dzieląca z nią już od pięciu lat mieszkanie studentka psychologii podeszła do projektu z umiarkowanym zapałem, proponując z konieczności pomoc w poszukiwaniu odpowiadających jej wymaganiom przyszłych lokatorów.
Październikowe poszukiwania nie przyniosły oczekiwanego efektu ze względu na skąpy wybór kandydatów odpowiadających kryteriom ustalonym przez tę wybredną, jak się okazało, młodą osobę.
W początkach listopada znalazła się nareszcie odpowiednia, spełniająca wymogi kandydatka, zainteresowana wynajęciem umeblowanego i wygodnego pokoju mojej przyjaciółki. Umowa została podpisana i wydawało się, że można spokojnie poświęcić się dalszym przygotowaniom do zaplanowanej podróży.
Zaraz po moim przyjeździe do Zurychu postanowiłam złożyć jej wizytę.
Znalazłam ją i jej mieszkanie w opłakanym stanie. W korytarzu, na podłodze jej pokoju i w salonie piętrzyły się stosy zakurzonych książek, które całkowicie wyczerpana kobieta resztkami sił usiłowała spakować w kartony i pudła. Ich docelowym miejscem był strych mieszczący się kilka pięter wyżej.
Z pewnym zdziwieniem przyjęłam wiadomość, że przyszła lokatorka wynajmująca umeblowany pokój nie zgodziła się na pozostawienie w nim poustawianych na półkach książek, a mieszkająca już studentka postanowiła „nie zagracać” nimi obszernego salonu.
W ten to właśnie sposób moja przyjaciółka stanęła przed koniecznością zaniesienia w ciągu tygodnia półek i książek na strych. Ochoczo zabierając się do pomocy w ich pakowaniu w przygotowane kartony zapytałam, kto i kiedy przyjdzie pomóc w ich transporcie na czwarte piętro.
Ku mojemu przerażeniu okazało się, że nikt.
Nadmienić tu należy, że moja przyjaciółka, znana powszechnie ze swej wielkoduszności i wspomagająca latami czynnie i finansowo bliższą, jak i dalszą rodzinę oraz liczne grono przyjaciół, mogła się pochwalić dużą popularnością i szerokim kręgiem znajomych.
Wątpiąc nieco w jej organizatorskie zdolności, sporządziłam długą listę wspólnych znajomych i rozpoczęłam akcję ratunkową. Uważałam, że uda nam się szybko znaleźć kilka osób, które gotowe będą nam pomóc. Chodziło przecież zaledwie o kilka godzin.
Już pierwsze udzielone mi odpowiedzi wywołały we mnie prawdziwy szok. Ich rozmaitość wahała się pomiędzy pełnym ubolewania oświadczeniem, że zapytana osoba w tym przedświątecznym okresie nie dysponuje absolutnie wolnym czasem, aż do zdawkowych, krótkich i węzłowatych: „Teraz? Nie ma mowy”.
Trzydziestoletnia córka naszych wspólnych przyjaciół udzielając mi odmownej odpowiedzi dodała poirytowana: „a kto to przeprowadza się w grudniu?!” Trafne i słuszne spostrzeżenie nie zmieniało absolutnie faktu, że książki muszą zostać przeniesione, a moja przyjaciółka znajduje się w potrzebie.
Zdenerwowana pouczającym tonem młodej osoby i całkowicie już zdesperowana zatelefonowałam ponownie do mojego syna, którego udział w targaniu ciężkich książek był niestety, z powodu poważnego schorzenia kręgosłupa, niemożliwy. Syn dysponował jednak szerokim kręgiem własnych znajomych i przyjaciół zdolnych do tego rodzaju pomocy. Spodziewałam się więc szybkiego rozwiązania naszego problemu.
Po wielogodzinnych, bezowocnych próbach znalezienia chętnych do pomocy osób zrezygnowana zabrałam się wspólnie z przyjaciółką do przenoszenia na strych ciężkich pudeł. Obserwująca nasze zmagania współlokatorka wyraziła kilkakrotnie swoje współczucie informując nas, że „nie chciałaby być na naszym miejscu”.
Nieoczekiwany dzwonek mojej komórki przerwał naszą pracę. Dzwonił Piotr, syn innej przyjaciółki mieszkającej w Niemczech, której wspomniałam o naszej trudnej sytuacji. Ten młody człowiek zupełnie nieznany mojej przyjaciółce i znany mi jedynie z widzenia, poinformował mnie, że droga z Sachsenheimu, gdzie właśnie przebywał, do Zurychu trwa jedynie dwie do trzech godzin, i że po południu przyjedzie nam pomóc.
I właśnie wtedy, dziękując mu za okazaną nam pomoc pomyślałam, że Piotr z pewnością nie brał udziału w treningu asertywności.
Asertywności rozumianej obecnie jako „forma odmowy, która stosowana jest w sytuacji, gdy potencjalnie jesteśmy w stanie spełnić oczekiwanie lub prośbę naszego rozmówcy, ale kosztem naszych chęci, dążeń lub interesów”. Istotnie, odmawiające nam pomocy osoby musiałyby poświęcić na to kilka godzin swojego wolnego czasu, zrezygnować z kolejnych poszukiwań świątecznych upominków dla bliźnich i przesunąć wizytę u fryzjera. Nie okazując gotowości do tego rodzaju poświęceń wykazały niewątpliwie asertywność.
Tyle, że w dawnych, „przedasertywnych” czasach tego rodzaju postawę nazywano po prostu egoizmem.

Add a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *