Praca zespołowa

Praca zespołowa nie została wymyślona w czasach nowożytnych, czego dowodem mogą być zarówno egipskie piramidy, jak i gruzy Bastylii.

Obserwując ilość referendów i innych głosowań podejmowanych nieustannie przez szwajcarskie społeczeństwo, można by ulec wrażeniu, że praca kolektywna jest szwajcarskim wynalazkiem. Powszechne starania o uzyskanie jednomyślności w sprawie najmniejszych nawet społecznych inicjatyw zdają się być jedną z ulubionych form spędzania wolnego czasu szwajcarskich obywateli. Wszelkiego rodzaju poddawane głosowaniu decyzje poprzedzane są dyskusją i mniej lub bardziej konstruktywna krytyką proponowanych inicjatyw.

Również miejsca pracy nie są wolne od wielogodzinnych debat dotyczących zarówno istotnych, jak i mniej istotnych problemów. W instytucjach opieki zdrowotnej, w jakich pracowałam, dyskusji poddawane jest istniejące lub zaplanowane postępowanie terapeutyczne, jak i bardziej ekonomiczna celowość używania ekologicznego papieru toaletowego.

Gdzie debata, tam i krytyka. Z uznaniem muszę dodać, że szwajcarscy obywatele poddają krytyce same proponowane rozwiązania, a nie ich projektodawców.

Sformułowania, jakie zauważyłam w debatach polskich polityków w rodzaju: „Pan pojęcia nie ma, o czym pan mówi”, są niepopularne w szwajcarskich dyskusjach.

Przeglądając nowości literackie i czytając podziękowania autorów skierowane do długiej listy osób pomocnych w powstaniu wydanej właśnie książki, odniosłam wrażenie, że wiele współczesnych dzieł literatury szwajcarskiej jest również pracą zespołową. Kierując się tym, jak się okazało, błędnym przekonaniem, postanowiłam zwrócić się o pomoc do moich polskich przyjaciół, prosząc ich o konstruktywną krytykę mojej, mozolnej i nie zadowalającej mnie, pracy literackiej.

Początki okazały się trudne. Komentarze, jakie otrzymywałam były zdawkowe i ograniczały się na ogół do krótkiej oceny moich literackich wytworów. Grzecznościowe pochwały uwieńczone były ciężkim westchnieniem, które, jak rozumiałam podkreślało wyraźnie trud, jaki sprawiała pytanemu żmudna lektura moich felietonów.

Krytyczne uwagi, poprzedzane podobnym westchnieniem, informowały mnie na ogół o nieoczekiwanej lingwistycznej ignorancji konsultowanych przeze mnie przyjaciół.

Z uporem i wścibskością kiepskiego psychologa drążyłam nadal, chcąc zgłębić przyczyny tej akcentowanej przez nich („nie jestem ekspertem”), nagłej niekompetencji literackiej. Bezskutecznie.

Nie zrażona tym niepowodzeniem nudziłam tak długo, aż udało mi się wreszcie usłyszeć kilka konkretnych uwag od moich, obeznanych z warsztatem pisarskim, znajomych. Zebrałam w ten sposób garstkę informacji dotyczących formy moich pisemnych wypowiedzi. Dowiedziałam się w tym miejscu, że to, co piszę można by zakwalifikować jako rodzaj dziennika z podróży. Byłam wstrząśnięta. Dziennik, z podróży czy nie, kojarzył mi się ze słowem „pamiętnik”, który ukryty pod poduszką pisałam ostatnio jako nastolatka.

Tego rodzaju literatury nie chciałam prezentować czytelnikowi Edurady. Chciałam napisać felieton.

Chcąc rozproszyć moje wątpliwości przeszukałam sporo słowników języka polskiego i przeanalizowałam zawarte w nich definicje felietonu.

Następnie poddałam moją dotychczasową twórczość bezlitosnej krytyce i nieco uspokojona doszłam do wniosku, że usiłując napisać felieton, jestem przynajmniej na dobrej drodze.

Mój niepokój wywołało jedynie zawarte w definicji sformułowanie: „literackie środki ekspresji”. Otóż jedna z moich, cytowanych już na stronach Edurady przyjaciółek,  zachęcając mnie do dalszego pisania, zauważyła: „piszesz tak kwieciście”. W żadnym wypadku nie chciałam pisać kwieciście. Uwaga ta stała się cenną wskazówką, prowadzącą do bezkompromisowej eliminacji licznych przymiotników w moich tekstach.

Inna jeszcze, trafna uwaga przyjaciółki, dotycząca już konkretnego, użytego przeze mnie sformułowania była wskazówką ujętą w formie zakazu: „Nie pisz z bijącym sercem” poradziła przyjaciółka, dodając – „tego używają występujące w telewizji celebrytki”. Ta konstruktywna krytyka pozwoliła mi na refleksję, że „bijące serce” jest istotnym indykatorem funkcjonowania funkcji życiowych, posługującego się tym sformułowaniem autora.

Innego rodzaju pomocnej krytyce poddał mój pierwszy tekst zaproponowany Eduradzie przyjaciel i poeta, którego wiersze ukazywały się już na stronach literackich miesięczników, i to zaraz obok wierszy Miłosza.

Pierwsza jego pisemna uwaga uwieńczona wykrzyknikiem, sformułowana była w formie pytania: „Po co to piszesz, dla kogo!” Pytanie to nie wywołało początkowo mojego niepokoju, ponieważ pokrywało się z moimi własnymi wątpliwościami zawartymi w pierwszym felietonie zaproponowanym Eduradzie.

W jakim stopniu – pytał mój przyjaciel – felietony poświęcone moim wrażeniom z wizyty w Polsce mogą zainteresować czytelnika Edurady, pisma publikującego artykuły z dziedziny pedagogiki i psychologii, dotyczące nauczania i wychowywania? To słuszne pytanie zainspirowało mnie do napisania wstępu do planowanej przeze mnie serii felietonów, zasięgając opinii redakcji w tej kwestii. Otrzymana zgoda na publikację następnego felietonu na stronach Edurady rozwiała do pewnego stopnia moje wątpliwości.

To, co zaniepokoiło mnie w pytaniu mojego przyjaciela, to postawiony na końcu wykrzyknik.

„Po co (to) piszesz! przeczytałam, a zawarta na końcu recenzji propozycja – „to by się nadawało do „Przyjaciółki” zdruzgotała mnie zupełnie. Zapamiętana przeze mnie „Przyjaciółka” trzydzieści lat temu publikowała, obok porad kosmetycznych, polecających maseczki ujędrniające wykonane domowym sposobem z żółtek i twarożku, również cenne wychowawcze porady, jak np. należy postępować z niewiernym mężem. Wykrzyknik postawiony na końcu pytania, przerwał natomiast zupełnie moją literacką twórczość, stawiając pod znakiem zapytania nie tylko jej celowość, ale i jej literacką jakość.

Przeglądając całą masę biografii osób znanych i zupełnie nieznanych, informujących czytelnika między innymi o rozmiarach dekoltu żony na towarzyskiej herbatce, i przerzucając intymne pamiętniki porozwodowe żon polityków, noszące tak fascynujące tytuły, jak „Mój mąż – sadysta”, uległam całkowicie mylnemu przekonaniu, że w chwili obecnej pisać może każdy, o czym zechce, i jak zechce. I nikt, łącznie z wydawcą, nie zdaje się autorom dzisiejszych publikacji stawiać drażliwego pytania, po co w ogóle i dla kogo piszą.

Dotknięta więc nieco tą surową krytyką przyjaciela, popełniłam błąd, informując go nie tylko o moich wątpliwościach, ale i mojej lekkiej urazie. Odpowiedź była rzeczowa i kategoryczna. „Nigdy więcej nie skomentuję Twojej pisaniny” obiecał przyjaciel. Moje późniejsze tłumaczenia i prośby nie zmieniły do dzisiaj jego decyzji.

W taki oto sposób, zasięgając opinii moich wykształconych przyjaciół, zaprzepaściłam szansę na sprytny, jak mi się wydawało, szwajcarski projekt zespołowego napisania felietonu pod którym tylko ja mogłabym się podpisać.

Polska to nie Szwajcaria. W mojej ojczyźnie zbiera się uznanie za samodzielnie wykonane dzieło.

Szwajcarski przyjaciel, poinformowany o moich rozterkach napisał współczująco, że słyszał, iż prawdziwy pisarz zapytany o to, dlaczego pisze odpowiada krótko: „bo muszę”. Nie rozwiało to moich wątpliwości.

Siedzę już trzeci dzień usiłując dokończyć zaczęty przeze mnie felieton. Piszę, poprawiam, odrzucam.

Nurtuje mnie bowiem retoryczne pytanie. „Po co piszesz?”

Wysyłając mój felieton do Edurady, liczę na rozstrzygającą odpowiedź litościwego czytelnika.

Add a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *