Robić doktorat, czy nie?

Wielu absolwentów uczelni, którzy kończą edukację zadaje sobie to pytanie. Jednak nie jest to pytanie, na które ktokolwiek może udzielić jednoznacznej odpowiedzi.

 Jeśli pasjonuje cię dociekanie, zadawanie sobie trudnych pytań, powątpiewanie, i chcesz się podjąć badań ze wszystkimi konsekwencjami z tego wynikającymi, to musisz wziąć jeszcze pod uwagę, że to wcale nie znaczy, że otrzymasz pracę na uczelni. Chcę Ci jeszcze uświadomić, że Australia „produkuje” 7000 doktorantów co roku, o wiele więcej niż może znaleźć zatrudnienie na uniwersytetach. W moim przypadku, i to jest raczej wyjątek, doktorat poszedł mi gładko, o czym nie każdy może powiedzieć. W procesie badawczym i podczas pisania pracy odkryłam w tych zajęciach dużo przyjemności, a uzyskane prestizowe stypendia były dodatkową atrakcją mojego doktoryzowania.

Mój spokojny czas pracy nad doktoratem szybko przeszedł do historii. Natomiast następny etap po uzyskaniu upragnionego stopnia naukowego mogę zaliczyć do bardzo burzliwego.  Obserwowałam kolegów, którzy po doktoracie musieli pracowac w fabryce przez rok zanim, dostali pracę na uczelni w wymiarze jednej czwartej etatu.
Z mojego doświadczenia wynika, że są trzy rodzaje naukowców.

Pierwszy typ to naukowcy – szczęśliwcy. Ich sytuacja jest idealna, ponieważ bez problemu potrafią dostosować swoje potrzeby do polityki prowadzonej na danej uczelni. Tutaj przychodzi mi do głowy kilku moich byłych kolegów z Monash University:  jeden z nich specjalizujący się w branży wydawniczej oraz dwóch innych – ekspertów w badaniach: mediów i literatury podróży. Każdemu z nich udało się uzyskać dotacje, które wspierają ich naukowe badania i mogą dzięki temu włożyć swój większy wkład intelektualny w te badania. Ich zaangażowanie i czas jaki poświęcają pracy naukowej jest podobny do pracy pracowników korporacyjnych – to ich całe życie i nie mają na nic innego wolnego czasu. Ale są również plusy: mają dobre finansowe wynagrodzenie i satysfakcję, że robią to co kochają.

Każda uczelnia prowadzi własną politykę, której m.in. zadaniem jest pozyskać jak największą grupę studentów. Jest to zadanie biznesowe wynikające z konieczności utrzymania się uczelni. Aby było to możliwe uczelnie oferują różne modne i atrakcyjne dla kandydatów kierunki, które nie zawsze są zgodne z rozwojem merytorycznym placówki, a także często są sprzeczne z akademickimi zainteresowaniami badawczymi pracowników. Kiedy tak się zaczyna dziać, konieczny staje się kompromis.

I tu pojawia się drugi typ akademików -najliczniejszy. Oni są tymi, którzy na ten kompromis się zdecydowali. Całe swoje zasoby intelektualne, a także dorobek angażują w zdobywanie dotacji na tematy, które niestety głównie uzasadnione są względami ekonomicznymi i politycznymi – niezależnie od tego, czy mają one jakąkolwiek wartość merytoryczną, czy też nie. Są to tematy niemal pewne, politycznie poprawne i modne, takie jak np. „międzynarodowy terroryzm”. Ta grupa pracowników naukowych bardziej dba o utrzymanie własnego etatu kosztem rozwoju kariery naukowej.
Kolejny rodzaj akademików, to tak zwani akademiccy proletariusze i wykładowcy okresowi, którzy są zaangażowani i kochają to co robią. Poświęcają oni mnóstwo czasu i energii na tworzenie atrakcyjnych programów, boją się jednak czy po zakończeniu zlecenia zostanie im przedłużony kontrakt. Niestety przy nowych zleceniach większe szanse mają Ci, którzy posiadają większą ilość niezbędnych publikacji. Ta grupa naukowców ma ciągle dylemat, czy stawiać na autentyczną pracę ze studentami, czy poświęcić czas na tworzenie koniecznych publikacji. Oni często stawiają jednak na pracę dydaktyczną. Innym problemem jest brak możliwości udziału w konferencjach naukowych, głównie ze względu  na za zaangażowanie się w tworzenie materiałów dydaktycznych.

Odnoszę momentami wrażenie, że ta grupa naukowców traktowana jest jak śląscy górnicy z czasów rewolucji przemysłowej w najgorszym wydaniu. Przykładem takiego naukowca jest mój znajomy, który poświęcił wiele lat swojego życia na rozwój programów multimedialnych na swoim oddziale, po to aby w pewnym momencie zostać bezceremonialnie zwolnionym.

Nie jest też tajemnicą, że taki kandydat ma mniejsze szanse na pracę, niż protegowany uczeń profesora z małym doświadczeniem.

Nie zrozumcie mnie źle, kocham uniwersytety. Myślę, że są to czcigodne instytucje, które podtrzymywały kulturę i naukę przez wieki. Po dwunastu latach przepracowanych jako wykładowca mogę stwierdzić, że w tym czasie miałam kilku wspaniałych mentorów i niezapomnianych studentów, i za to jestem wdzięczna. Mimo to, jeśli mam być całkowicie szczera przed samym sobą, przekonanie, że wtłaczanie mnie w ramy proponowane przez uczelnię powodowało, że czułam się, jakbym założyła garsonkę korporacyjną. Pytanie, które jest artykułowane powszechnie nie powinno brzmieć: „jak należy zmieścić się w narzuconych ramach środowiska akademickiego”, a myślę, że powinno dotyczyć tego „co mam do zaoferowania, w rozwijaniu nauki”, bo przecież praca naukowa powinna wokół tego założenia być skoncentrowana. 

Add a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *