Właśnie wstałam od biurka, by zamknąć okno, bo choć listopadowe słońce jeszcze świeci, to niestety przegrywa z niskimi temperaturami na zewnątrz. Tak jak za każdym razem w ciągu ostatnich kilku dni spędziłam przy oknie o wiele więcej czasu niż planowałam – mieniący się feerią barw las na horyzoncie zachwyca i przykuwa wzrok, później zajmują mnie szalejące na pobliskim świerku sikorki. Uwielbiam wczesną jesień za oknem, klony w kolorze burgunda i żółte brzozy na tle ciemnej zieleni sosen. Cieszę się, że mieszkam w zakątku świata, w którym mogę ten cudowny spektakl zasypiającej przyrody oglądać.
Lubię Polskę.
Dawno nie byłam nad Bałtykiem – a tęsknię, bo zapach rozgrzanych letnim słońcem lasów na wydmach jest nieporównywalny z niczym, fantastyczny jest też moment, kiedy zza piaszczystego wzgórza wyłania się wreszcie niezmierzony błękit, granat, szarość morza. Bieszczady – dlaczego nie mam już dziś tyle czasu by, jak w liceum, być tam co najmniej dwa razy do roku? Przyjazne połoniny, zapierające dech w piersiach widoki, satysfakcja po zdobyciu szczytu, srebrna kora buków… To dla mnie synonimy piękna i szczęścia.
Lubię fakt, że mamy i morze, i góry, i jeziora, i równiny. Chyba każdy może tu znaleźć coś dla siebie.
Lubię moją podwarszawską wieś, która daje mi luksus obcowania z przyrodą, a jednocześnie jest na tyle blisko Warszawy, że pozwala na utrzymanie kontaktu z kulturą i rozrywką. Chociaż… po co jechać do kina, skoro ma się za oknem „Ptasie radio” Tuwima na żywo? „Kaczka, gąska, jemiołuszka, wróbel, trznadel, pośmieciuszka, zięba, wilga, bocian, szpak…” Jako dziecko słuchałam tej wyliczanki, teraz nie tylko znam ją na pamięć, ale – po 19 latach mieszkania tutaj – z każdą nazwą kojarzę obrazek. Warto.
Lubię zmieniające się regularnie pory roku, ich różnorodność, która pozwala cieszyć się każdą kolejną, bo przynosi coś nowego, a jednocześnie każe tęsknić za tymi, które odeszły. Lubię nawet późnojesienne pluchy i przymrozki na przednówku – dzięki nim doceniam ciepły dom i miękkie, wygodne kapcie, i kubek herbaty, książkę i koc. Cykliczne zmiany pór roku odmierzają i porządkują moje życie. Nie pozwalają popaść w rutynę.
Lubię naszą wielokulturowość. Kresy wschodnie, o których pisuje Wojciech Turewicz, których nie znam, a poznać bym chciała. Łemkowie w Bieszczadach. Wielcy nieobecni – Żydzi, którzy przed wojną stanowili niemal połowę populacji mojego rodzinnego miasteczka, Góry Kalwarii, a dziś nie ma ich tam wcale. Odkrywanie śladów ich obecności, poznawanie historii miasta, którego nazwa bardziej jest znana w Izraelu niż w Polsce – to fascynujące. Gdańsk i Wrocław, tak polskie, a przecież tak niemieckie – to niezwykłe, jak uderzająca jest dwoistość tych miejsc. Ślązacy i Kaszubi, mówiący własnym językiem, dążący do coraz większej autonomii. Tak wiele się tu dzieje!
Lubię polską historię. Historię wielu klęsk, przegranych bitew, nieudanych powstań, które jednak nie złamały ducha narodu. Historię najnowszą, którą dane mi było oglądać na własne oczy – mało rozumiejące oczy dziecka, dla którego naklejki z Wałęsą w szufladzie i „Rok 1984” Orwella wydrukowany na kiepskim papierze maleńką czcionką były głównie przygodą – świadomość niebezpieczeństwa, niesprawiedliwości i zła, które się wtedy działy, przyszła później. Cieszę się, patrząc wokół i widząc wciąż zachodzące zmiany – transformacja bywa trudna i bolesna, ale mam poczucie, że zmierzamy w dobrym kierunku.
Lubię nasz szeleszczący, syczący i warczący język, z jego niepojętą gramatyką, licznymi wyjątkami i wymową, która obcokrajowców przyprawia o ból głowy i niedowierzanie. W tym języku czytałam pierwsze książki, poznawałam, czym jest poezja. W tym języku moje dzieci wypowiadały pierwsze słowa, w tym języku mogę pisać o tym, co dla mnie ważne. Zależy mi, by się rozwijał, ale też zachował swoją wyjątkową tożsamość. Lubię wyszukiwać zabawnie brzmiące i niemal nieużywane już słowa, takie jak makatka czy szezlong. Albo makolągwa.
Polska to mój miejsce na ziemi. Lubię ją. Czy uważam, że jest lepsza, niż inne kraje? Nie. Powtarzam zawsze moim dzieciom, że nie zależy mi, aby były w czymkolwiek lepsze niż inni. Zależy mi, aby były lepsze od siebie samych; aby maksymalnie wykorzystywały swój potencjał bez oglądania się na innych. Podobny stosunek mam do swojego kraju: nie chcę budować jego wartości przez negację, ale przez afirmację. Polska nie jest lepsza niż Rosja, Hiszpania czy Australia. Jest inna. Jest jedyna w swoim rodzaju. Ma z czego być dumna i – jak wszystkie inne kraje – ma czego się wstydzić. Myśląc o niej zawsze przypominam sobie te wersy „Litanii” Leszka Wójtowicza:
„Nie pragnę wcale byś była wielka
Zbrojna po zęby od morza do morza
I nie chcę także by cię uważano
Za perłę świata i wybrankę Boga”
Polska nie musi być LEPSZA abym ją lubiła. Jest sobą, i to zupełnie wystarczy, aby zdobyła moją sympatię, bo przy wszystkich swoich niedoskonałościach ma tyle wspaniałych cech, za które ją cenię. Przede wszystkim jednak tutaj jest mój dom. Z tym miejscem związane są moje wspomnienia. Tutaj są groby moich bliskich. Tutaj – czasem z uśmiechem szczęścia, a czasem zgrzytając ze złości zębami – jestem i chcę pozostać.
Czy to jest patriotyzm?