W Polsce ostatnio obchodziliście Dzień Nauczyciela, na Wyspach Brytyjskich dobiega końca pierwsza w tym roku szkolnym przerwa semestralna. Korzystając z odrobiny czasu i planując zajęcia na przyszłe tygodnie, otoczona kupkami dokumentów i niekończących się list typu „do zrobienia” zaczęłam się zastanawiać – czego się nauczyłam pracując tutaj przez ostatnie kilka lat? Jakie nowe umiejętności posiadłam, poza oczywiście ciągle udoskonalającą się samodyscypliną – trzeba przyznać, że tutaj papierkowej roboty jest „od groma” (nie wiem czy więcej niż w Polsce). Ostatnie badania OECD wskazują, iż przeciętny angielski nauczyciel spędza 50 godzin tygodniowo w pracy. Ale do rzeczy: doszłam do wniosku, że przez ten cały czas, przystosowując się do tutejszych wymagań i stylu pracy musiałam wykształcić w sobie nowe umiejętności. Takie, które pozwoliły mi nie tylko przetrwać w nowym środowisku, ale również uczyniły moją praktykę wydajniejszą i przynoszącą dużo satysfakcji.
Najważniejszą umiejętnością jest koncertowanie się na celu, tym rzeczywistym. Czyli najczęściej jest to zagadnienie, które albo wynika z programu nauczania, albo jest niezbędne naszym uczniom do pokonania pewnych trudności, albo też jest wartością samą w sobie, jak na przykład nauka dobrych manier przy stole lub dzielenie się z innymi. Bardzo istotne jest co jakiś czas zadawanie sobie pytania: chcę, aby mój uczeń zrobił to, ponieważ…? Jeśli na końcu tego zdania jesteśmy w stanie umiejscowić wartościowy cel – to dobrze. Pomaga to unikać stawiania absolutnie absurdalnych wymagań uczniom i odchodzenia od tzw. meritum sprawy.
Kiedy już wiem, co chcę osiągnąć, wtedy przychodzi czas na wyznaczanie mniejszych celów – skierowanych do samych uczniów. Sztuka polega na tym, aby ich w ten proces angażować. To, czego uczą się na lekcjach w danym semestrze nie powinno być zagadką, uczniowie muszą wiedzieć, osiągnięcia jakich to nowych umiejętności od nich oczekujemy – wtedy ocenianie kształtujące staje się po prostu naturalną koleją rzeczy (a nie balastem, jakimś niezrozumiałym zjawiskiem, bez którego można się obyć, bo tak naprawdę nie wiadomo, do czego służy). Nie ma niespodzianek, a uczeń uczestniczy w procesie planowania własnych poczynań edukacyjnych i to czyni go za nie odpowiedzialnym. Z mojego doświadczenia wynika, że uczniowie, niezależnie od poziomu na którym się znajdują bardzo doceniają ten system i chętniej podejmują wyzwania. Na co dzień pracuję w szkole specjalnej, dla moich podopiecznych przekraczanie barier ma szczególne znaczenie i jest za każdym razem traktowane jako sukces. Ale ta zasada odnosi się do każdego z nas, ucząc się powinniśmy odczuwać, że coś osiągnęliśmy lub zdobyliśmy – to nas motywuje do dalszej „podróży”.
W Anglii od dłuższego czasu za dobrą praktykę uważa się wyznaczanie celów edukacyjnych w stylu SMART (z ang. Simple, Measurable, Achievable, Relevant, Timely defined), cel musi być prosty, mierzalny, możliwy do osiągnięcia, istotny i określony w czasie. Pomimo tego, że koncepcja jest zaczerpnięta ze sfery biznesu i zarządzania, dość dobrze sprawdza się w edukacji i w łatwy sposób pomaga zweryfikować postępy w nauce. Mogę na przykład założyć, że określona grupa uczniów w mojej klasie do końca tygodnia będzie potrafiła zidentyfikować samodzielnie trzy figury geometryczne. Jeśli cel zostanie osiągnięty, to w przyszłym tygodniu ta sama grupa będzie dążyła do kolejnego celu: samodzielnego narysowania tych trzech figur przy pomocy ołówka i linijki itd. W stawianiu celów najważniejsze jest trzymanie się konkretów, a tak jak wspomniałam wcześniej – mają one być proste, więc również zrozumiałe dla uczniów.
Kolejną kwestią, bez której trudno by mi było wyznaczać cele sobie samej jest refleksyjne podejście do własnej praktyki zawodowej, umiejętność samodzielnej oceny i ewaluacji swojej pracy. Nie ukrywam, że tu w Anglii jest to dosyć mocno stymulowane przez system rocznych ocen dla nauczycieli. Tutaj w szkole pracuje się trochę jak w korporacji – liczy się wynik. Lekcje nie muszą być śliczne i kolorowe, ważne, aby były skuteczne. Uczniowie muszą robić postępy, jeśli postępy nie są widoczne – to znaczy, że coś trzeba zmienić lub polepszyć. Ponadto w każdym roku szkolnym nauczyciele mają do wykonania określone przez dyrektora zadania, od których zależy wynik oceny rocznej i ewentualna podwyżka pensji (system awansu zawodowego wygląda tutaj inaczej). Niemniej jednak, choć ten system jest wymagający, to uczy dobrych nawyków i pozwala określić obszary, w których nie czujemy się zbyt pewnie, ale też takie, w których jesteśmy wyjątkowo utalentowani. To daje możliwość zaplanowania ścieżki rozwoju zawodowego, odbycia niezbędnych szkoleń lub podjęcia nowych interesujących nas zadań.
Kiedy już wiemy co chcemy osiągnąć i w jakim czasie, pozostaje nam zorganizowanie strategii i wprowadzenie tego planu w życie – czyli nauczanie. Pracując w angielskiej szkole nauczyłam się, jak efektywnie prowadzić lekcję i zaczęłam zwracać szczególną uwagę na znaczenie i funkcjonalność każdego z jej elementów. Po raz kolejny niemały wpływ na to miał tutejszy system wizytacji, w którym bezpośredni przełożony, co najmniej trzy razy do roku obserwuje moją lekcję i ją ocenia. Mam to szczęście, że trafiłam na bardzo profesjonalny zespół zarządzający szkołą, który trochę na zasadzie „coachingu” pomaga nauczycielom udoskonalić ich warsztat, analizując mocne i słabsze strony praktyki. Szczególny nacisk jest tutaj kładziony na strukturę lekcji, jej dynamikę i przede wszystkim jak bardzo angażuje uczniów do pracy. Metoda nauczania typu „wykład” jest tutaj niezbyt mile widziana, oczekuje się, aby po krótkim wstępie uczniowie rozpoczęli intensywną pracę w małych grupach lub indywidualnie. Uczniowie mają w założeniu uczyć się w sposób świadomy, na początku lekcji dowiadują się co będą robić, a pod koniec powinni być w stanie powiedzieć czego już się nauczyli. I tutaj przychodzi kolejny wniosek dydaktyczny – na lekcjach musi się cos dziać, uczniowie muszą być w pewnym sensie podekscytowani tym co będą za chwilę robić. Wydaje się to trochę niewykonalne z początku, ale po raz kolejny jest to kwestia nabycia kilku nawyków stylu prowadzenia lekcji, a potem to już sama przyjemność!
I to chyba jedna z najważniejszych rzeczy – nauczyłam się czerpać radość z tego co robię, prowadząc lekcję angażować się w nią emocjonalnie, angażować uczniów i asystentów w klasie. Godziny spędzone na opisywaniu celów i strategii zostają wynagrodzone, wszystko zaczyna mieć sens, gdy lekcja naprawdę się udaje, a uczniowie ją zapamiętują. Obecnie wschodząca gałąź dydaktyki – neurodydaktyka koncentruje się wokół tego, jak ważne jest emocjonalne zaangażowanie w naukę. To, na co zwraca się tutaj szczególną uwagę, to czy uczniowie są „gotowi” do nauki. Tak jak nauczyciel powinien być przygotowany do prowadzenia zajęć, tak samo uczniowie powinni być przygotowani, aby wchłonąć oferowaną im wiedzę. I nie chodzi tutaj o odrobioną pracę domową czy powtórkę zagadnień, chodzi o ogólne dobre samopoczucie i gotowość do podejmowania wyzwań. To, co szczególnie pomaga mi w mojej pracy, to zrozumienie, że wszelakie problemy z zachowaniem mają charakter komunikacyjny – zawsze coś nam mówią o potrzebach ucznia (albo o naszej lekcji!). Wspieranie ucznia w radzeniu sobie z tymi trudnościami jest celem edukacyjnym samym w sobie, ponieważ dopiero po jego osiągnięciu jest on gotowy na przyjęcie innej, bardziej merytorycznej wiedzy.
I może jeszcze jeden aspekt, już nie boję się eksperymentować – oczywiście w poszukiwaniu pozytywnych efektów. Czasami warto coś zrobić inaczej niż zwykle, choćby po to, aby zwrócić na siebie uwagę uczniów. Kiedyś wymyśliłam „szeptaną” lekcję, ciekawym było obserwować jak bardzo uczniowie zaczęli na siebie zwracać uwagę, gdy zmienił się sposób komunikacji. Ale eksperymentować w klasie można na różne sposoby, zmieniając układ stolików, wprowadzając więcej ruchu, wprowadzając nowe elementy uatrakcyjniające zajęcia. Zgodnie ze starym powiedzeniem – w tym szaleństwie jest metoda. I tutaj zataczamy pętlę – metoda, która zbliża nas do celu.