Zwykle wstaję o świcie. Mam taką przypadłość, że dla mnie „o świcie”, jest niezależne od pory dnia. Lubię pospać i basta.
W tym dniu wstałem jednak przed wschodem słońca. Po szybkiej porannej toalecie, zjadłem śniadanie przygotowane przez moją ukochaną babcię i udaliśmy się z Krasulą na jej pastwisko. Kiedy byłem już w połowie drogi, znad horyzontu wyłoniło się słońce. Byłem zszokowany – to „coś” niemrawo, ale jednoznacznie puściło do mnie oko, dając do zrozumienia, że nie tylko ja wstałem tak wcześnie. Widziałem, jak bardzo jest z siebie zadowolone, ale ja wiem, że owe „coś” nadrabiało miną. Obserwuję jego „unoszenie się” codziennie i widzę, z jakim trudem mu to przychodzi. Szczególnie wtedy, kiedy przypomina jeszcze czerwoną kulę. Z każdą minutą jest mu chyba łatwiej, zmienia swój kolor, blask, nabiera życia. Zupełnie w innym nastroju towarzyszy mi w dalszej drodze na pastwisko. Lubię, kiedy wspólnie witamy dzień, mam wtedy dobry nastrój. Czasami nasze poranne spotkania utrudniają chmury, na ogół coś zapowiadają. Kiedy są ciemne i groźne, można spodziewać się deszczu. Są też kłębiaste – te zwykle zapowiadają pogodę. Za jednymi i drugimi nie przepadam, bo oddzielają mnie od słońca i wtedy jestem smutny. W końcu docieram do pastwiska i kolejny raz okazuje się, że wyprzedził mnie Pan Ignacy.
Podejrzewam go o mały szwindel, chyba tutaj nocuje. Pan Ignacy jest moim kolegą, chociaż jest z pewnością w wieku mojego dziadka. Bo trzeba wiedzieć, że pasaniem krów zajmują się dzieci lub starsze osoby, które nie są w stanie pracować w polu. Bardzo ceniłem sobie nasze rozmowy. Pomagały mi one w szybkim dojrzewaniu i poznawaniu zasad panujących w świecie. Pan Ignacy był także artystą ludowym, uczył mnie rzeźbić różne zwierzątka. Muszę jednak przyznać, że nie odkrył we mnie talentu artysty. Natomiast ja podziwiałem jego pracę. Na mój dziecięcy rozum „dzieła” te miały swoją wartość. Zastanawiałem się, jak je „opylić” na targu w Hrubieszowie. Już wtedy wiedziałem, że większy talent mam do robienia biznesu, niż do rzeźbiarstwa. Podczas tych działań czas upływał nam bardzo szybko. Wysoko nad nami czuwało „moje” słońce. Wysyłając do nas gorące promienie przypominało, że czas wracać do domu. Z każdą chwilą nabierało coraz większej energii, grzało z niebywałym zapałem. W drodze powrotnej widziałem spękaną ziemię, efekt jego działalności. Krasula pędziła do domu z nadzieją, że schowa się przed tym skwarem. Ciągnący się za nią łańcuch spulchniał ziemię, tworząc chmurę kurzu. Czuję jego zapach jeszcze dzisiaj. To zapach mojego dzieciństwa.
Po powrocie do domu czekała na mnie wywąchana już od progu pyszna jajecznica przygotowana przez moją babcię. Pamiętam jeszcze inną jej specjalność, zupę zwaną „podpalanką”. To jedyna zupa, którą potrafię ugotować.
Na ogół cały upalny, letni dzień spędzałem w towarzystwie babci. Ze względu na moją słabość (nienawidziłem przebierać się w ciągu dnia) dochodziło między nami do utarczek. Kiedy babcia prosiła:
– Wnuczku, zmień ubranie, bo się ugotujesz – zawsze odpowiadałem:
– Ale babciu, za kilka godzin będę musiał z powrotem się przebrać!
W tym zakresie byłem bardzo praktyczny.
W ciągu dnia spędzałem z babcią dużo czasu. Razem chodziliśmy na pole pielęgnować buraki cukrowe. Jakie one były dorodne! Wyobrażałem sobie, że za chwilę będą przerobione nieopodal potężnej cukrowni, i jak wiele będzie z nich cukru. Ważnym punktem dnia był obiad. Najchętniej jadłem wspomnianą już „podpalankę” z pysznym chlebem upieczonym przez babcię. Po południu wracałem do pasania Krasuli. Czekałem na tę chwilę, ponieważ popołudnia były zupełnie inne niż poranki. Ja, tak jak mnóstwo innych dzieci, traktowaliśmy to zajęcie jako miły przerywnik po pracach w polu. Wymyślaliśmy przeróżne zabawy – o niektórych nie wypada mi nawet wspominać. Atmosfera była cudowna, czuliśmy się wolni i poza kontrolą dorosłych. Wieczorem, kiedy wywiązałem się ze wszystkich obowiązków, babcia fundowała mi nagrodę. Wybieraliśmy się na długi spacer, aby zobaczyć przejeżdżający pociąg na trasie Warszawa – Hrubieszów. Zawsze o tej samej porze. Przez kilkanaście sekund machaliśmy podróżnym, a następnie wracaliśmy do domu. Uwielbiałem te chwile. Pociąg przyjeżdżał z wielkiego świata, a ja wyobrażałem sobie, jaki musi on być piękny.
W drodze powrotnej żegnałem się ze słońcem. Po całym dniu pracy było bardzo zmęczone, bo szybko zmieniało się w czerwoną kulę i chowało za horyzont. Mówiliśmy sobie: „do jutra”. Żegnałem się z nim, jak z prawdziwym przyjacielem, który zawsze był przy mnie przez cały dzień, chyba, że rozdzielały nas chmury.
Już nigdy nie było mi tak bliskie, jak podczas pamiętnych wakacji u dziadków.
Przed kilkoma miesiącami, kiedy miałem małe zawirowania w pracy i zapętliłem się w pędzie biznesowym, wybrałem się nad Wisłę, zdystansować się od mojej codzienności. Ten dzień był wyjątkowo ciepły. Usiadłem nad brzegiem rzeki i bezmyślnie patrzyłem na przepływającą wodę. W pewnej chwili poczułem, że ktoś mi się przygląda. Z zadziwieniem odkryłem, że było to słońce – to samo słońce z mojego dzieciństwa, puściło do mnie oko. Poczułem jego ciepło.
Uśmiechnęło się do mnie i zapytało:
– Czy zapomniałeś o mnie? Gdzie byłeś przez te wiele, wiele lat? Gdzie tak pędziłeś, że nie byłeś w stanie mnie zauważyć?
A Ty, gdzie pędzisz?