Pytanie, jakie postawił mój rozmówca, jest mi stawiane często, zarówno przez grono moich licznych przyjaciół, jak i przygodnie spotkanych osób. „No i jak tam się czujesz w Polsce” – pytają znajomi. „Zasymilowałaś się już?”. „A pani jak uważa, dużo się w Polsce zmieniło?” – pytają spotykane sąsiadki.
Muszę tu ostrzec potencjalnego czytelnika, że moje spostrzeżenia są na wskroś subiektywne, nie poparte żadną statystyką czy badaniami naukowymi i prawdopodobnie z tego też powodu częściowo lub wręcz całkowicie błędne. Nie stawiając więc żadnych hipotez i nie próbując ich weryfikować, pozostawiam czytelnikowi całkowitą wolność do krytyki i interpretacji poniższego tekstu.
Refleksje oparte na moich obserwacjach i doświadczeniach z ostatnich miesięcy w Polsce mogłam poczynić dopiero niedawno, „złożona na łopatki” paskudnym i opornym na leczenie wirusem. Nareszcie miałam czas na pierwsze podsumowania!
Jest ich tak wiele, że postanowiłam podzielić je na tematy dotyczące różnorodnych dziedzin mojego aktualnego pobytu w Polsce.
Dzisiejszy felieton chce poświęcić najbardziej interesującemu mnie, choćby już tylko z racji zawodu, jaki wykonuję, zagadnieniu komunikacji międzyludzkiej.
Mieszkam w polskim kurorcie. Sopot, w którym się wychowałam, zapamiętałam jako uroczą i spokojną wioskę rybacką i niewielkie kąpielisko z „dziką plażą” i niewielką stosunkowo liczbą „letników”. Pierwszym szokiem, jakiego doznałam po dwuletniej nieobecności była przemiana, jaka zaszła zarówno w wyglądzie samego miasta, jak i w jego atmosferze.
Tłumy turystów oblegających plażę i miejscowy deptak utrudniały znacznie poruszanie się po miasteczku, pękającym w szwach od tego natłoku. Wielojęzyczne tłumy turystów defilujących po sopockim „deptaku”, zajęte w większości spożywaniem kiełbas, pizzy i hamburgerów „na wynos”, popijanych puszkowym piwem, ledwie mieściły się na niegdyś wąskiej, gdzieniegdzie tylko wyłożonej nierówną kostką uliczce, po całkowicie zabetonowanej przestrzeni. Zarówno betonowa uliczka, jak i pobliski zabetonowany plac, pełne były wystawionych na zewnątrz kawiarnianych stolików, dudniących głośną muzyką restauracji i udekorowanych klocami przeszklonych banków, hoteli i sklepów. Wielki, architektonicznie przeładowany i wręcz cudaczny, Sheraton całkowicie przytłoczył stary, pasujący do charakteru dawnego kąpieliska, stojący obok Grand Hotel. Zasypane kiedyś w wietrzne dni, złotym piaskiem uliczki prowadzące nad morze zamieniły się w potworne, niekończące się parkingowe place. Stłoczeni na niewielkiej powierzchni nadmorskich promenad ludzie sprawiali wrażenie poirytowanych, zmęczonych i utrudzonych. Przeważali ludzie młodzi, posługujący się niewybrednym i wręcz wulgarnym słownictwem. Nie sprawiali oni na mnie wrażenia osób pozostających ze sobą w jakiejkolwiek relacji, a ich komunikacja sprowadzała się do obwieszczenia reszcie świata, że miasto należy do nich. Zaanektowane, bez miejsca dla coraz to szczuplejszej ludności tubylczej. Brzegi Bałtyku zapchane plażowiczami, zajętymi konsumpcją imponujących ilości piwa i spragnionych widocznie spalonych słońcem pleców, przypominały mi włoskie Rimini z tą jedynie różnicą, że spożywane tam plażowe posiłki i napoje różniły się od ojczystych. Czym prędzej opuściłam te miejsca wynajmując skromne, dwupokojowe mieszkanie w niewielkiej dzielnicy tzw. Górnego Sopotu, któremu supernowoczesna architektura nie zdążyła jeszcze oszpecić. Moje mieszkanie nie mieści się wprawdzie w jednej z secesyjnych, stojących tam kamieniczek i odremontowanych w dawnym stylu wilii. Nie, mieszkam w jednym z kilkunastu 10 piętrowych bloków należących do nauczycielskiej (sic!) spółdzielni mieszkaniowej, otoczonych przepięknym lasem i morenowymi pagórkami. Dzielnica jest nieduża, spokojna i bardzo zadbana. Miejscem spotkań jej mieszkańców jest niewielkie centrum handlowe, mały supermarket, dwa malutkie warzywniaki, apteka, ba, nawet fryzjer i zakład kosmetyczny. I naturalnie biblioteka.
Panie za sklepowa ladą, już po kilku dniach przywykły do bezradnej nieco starszej pani szukającej na wąskich, sklepowych regałach pierogów i zafascynowanej różnorodnością i ilością oferowanych szynek i kiełbas. Witały mnie z uśmiechem, pytając przyjaźnie, z jakich to „Antypodów” wylądowałam w ich spokojnej dzielnicy.
Przypadkowe rozmowy z sąsiadkami spotkanymi w dzielnicowej aptece lub warzywniaku przypominały mi typową dla szwajcarskiego powitania krótką wymianę uprzejmości (dla uproszczenia podaję w wersji polskiej): „Jak leci ?”- pyta przeciętny, szwajcarski sąsiad oczekując równie stereotypowej odpowiedzi „Świetnie, a co u Ciebie?”. Następnie obie strony, zależnie od stopnia zażyłości i relacji osobistych, albo przechodzą do wymiany konkretnych informacji np. „mój szef, jest jak wiesz skandalicznym despotą”, albo wymieniając krótkie uwagi o pogodzie żegnają się wzajemnym życzeniem dobrego dnia, weekendu, niedzieli itp. Zależnie od pory dnia, tygodnia lub roku.
Pozorne podobieństwo tych rytuałów zaskoczyło mnie mile, ponieważ jeszcze kilkanaście, a nawet kilka lat temu, w mieście moim rodzinnym przeważała komunikacja niewerbalna, polegająca na wymienianych ponurych spojrzeniach „spode łba”. Uradowana tą radosną przemiana i zapytywana często o moje wrażenia, spontanicznie informowałam spotkaną osobę o moim, generalnie pozytywnym nastawieniu do kraju i rodaków oraz odwzajemniałam się równie grzecznym pytaniem o samopoczucie. Pytanie to wywoływało nieoczekiwany dla mnie monolog przedstawiający tragiczną na ogół sytuację zdrowotną sąsiadki i/lub członków jej rodziny, a następnie wnikliwą analizę katastrofalnej wręcz sytuacji społeczno-politycznej panującej w chwili obecnej w naszej wspólnej ojczyźnie.
Różnica zaobserwowana przeze mnie przy podobnych spotkaniach polskich i szwajcarskich sąsiadów polegała na tym, że podczas kiedy szwajcarski sąsiad na ogół krótko i węzłowato wyrażał swoje ogólne zadowolenie z panującej sytuacji, spotykana przeze mnie polska sąsiadka lub sąsiad wyrażali z zasady drobiazgowo, odczuwane przede wszystkim niezadowolenie.
Błędnym z mojej strony okazywało się w tych polskich, sąsiedzkich pogawędkach, okazywane początkowo empatyczne zainteresowanie lub wręcz współczucie, związane z trudną sytuacją mojej rozmówczyni (lub rozmówcy, bo i tacy się zdarzali).
Tego typu zainteresowanie otwierało w większości wypadków taki oto monolog współrozmówcy:
„Pani, a jak ma się człowiek czuć w tym kraju?” i kończyło niezrozumiałą nieco dla mnie szczegółową analizą i bezwzględną krytyką nieznanych mi osób trzecich, które zdawały się być odpowiedzialne za wszystkie życiowe dramaty. Monolog przedstawiał się następująco: „ to, co oni z nami wyprawiają, to się w głowie nie mieści. To się nie może dobrze skończyć i jeśli ich nikt nie powstrzyma to dojdzie do katastrofy”. Ci zagadkowi dla mnie „oni” nie byli jednoznaczni. Różnorodność winowajców i niebezpiecznych ugrupowań (bo tylko z rzadka były to pojedyncze osoby) rozciągała się od aktualnej rządzącej grupy nieudolnych i skorumpowanych polityków, poprzez nastawioną jedynie na własne zyski materialne „klikę” opieki zdrowotnej, aż po obarczonych szeregiem patologii społecznych członków Kościoła.
Jedno było pewne: „oni” byli grupą zasługującą na potępienie i szczególnie niebezpieczną.
Tego rodzaju doświadczenia zmieniły zdecydowanie moje dotychczasowe rytuały powitalne i ograniczyły je do wyrozumiałego pomrukiwania i wysłuchiwania przypadkowo spotkanej, znanej mi na ogół jedynie z widzenia osoby.
Rzecz przedstawiała się inaczej, jeśli pytanie zadawali mi moi znajomi lub przyjaciele.
Zanim przejdę do opisu związanych z tym doświadczeń pozwolę sobie posłużyć się encyklopedyczną, zwięzła definicją słowa „pytanie”.
„Pytanie – może być rozumiane jako lingwistyczne wyrażenie będące prośbą uzyskania informacji lub jako sama ta prośba. Celem pytania jest otrzymanie odpowiedzi, choć istnieją pytania, na które nie trzeba jej udzielać (np. pytania retoryczne).” (z braku innego źródła posłużyłam się Wikipedią).
Zgodnie z powyższą definicją, tak rozumiane i kierowane do mnie pytanie, okazywało się ku mojemu zdumieniu, najczęściej pytaniem retorycznym lub wręcz lingwistycznym trickiem, służącym informacji zwrotnej, dotyczącej mojego absolutnie błędnego zrozumienia otaczającej mnie rzeczywistości i prowadzące w konsekwencji do jej fałszywej interpretacji.
Otóż moi znajomi, po krótkiej, grzecznościowej przerwie, pozwalającej mi na rozpoczęcie relacji o moich dotychczasowych wrażeniach, przerywali na ogół zniecierpliwieni już po pierwszym zdaniu, tłumacząc mi, jak naprawdę należy spostrzegać fenomeny polskiego życia. Dotyczyło to zarówno rzeczy błahych, jak i istotnych, lub wręcz filozoficznych.
Na początek, aby nie przeciążać czytelnika zbyt długim i skomplikowanym wywodem na temat zawiłych nieco moich przyjacielskich relacji posłużę się przykładem prostym i z życia wziętym. Przykład odzwierciedla krótką wymianę zdań, dotyczącą jak mniemałam, różnic występujących w tradycyjnej polskiej i szwajcarskiej kuchni.
Opowiadałam bliskiemu przyjacielowi, świetnemu kucharzowi, i nawiasem mówiąc osobie chronicznie wręcz, dla wielu jego walorów, przeze mnie adorowanej, na jakie napotykam trudności w poszukiwaniach i znalezieniu chudej wołowiny. Z poszukiwanego przeze mnie produktu zwykła byłam dotychczas, u siebie (czytaj w Zurychu) piec w piekarniku przy niskiej temperaturze soczyste i dietetyczne steki.
„Jak to nie ma wołowiny? – przerwał mi wyraźnie poirytowany przyjaciel. -Naturalnie, że jest !” Zaoponowałam nieśmiało – „Ale nigdzie jej do tej pory nie widziałam, jest taka na zrazy lub.. ”
– „No co ty opowiadasz- podniesionym już głosem przerwał kolejny raz mój przyjaciel –wołowina jest wszędzie, tylko gotować trzeba umieć”.
Tłumacząc się z mojej domniemanej kulinarnej nieudolności i (chcąc od niej odwrócić uwagę), zmieniając nieco temat zauważyłam: „wiesz, mam wrażenie, że w Polsce jada się dużo więcej wieprzowiny niż w Szwajcarii” „A tam wieprzowiny- zakończył kulinarną dyskusję przyjaciel – wszystko jest, wołowina jest, przestań jęczeć”. Zaintrygowana moim widocznym niedbalstwem w obserwacji sklepowych artykułów mięsnych powtórzyłam eksperyment z moją najbliższą, niezwykle zrównoważoną i pobłażliwą wobec mojej niewiedzy przyjaciółką : Nie ma wołowiny? – zdziwiła się grzecznie – pełno jest” „Ale nie takiej, no wiesz , jak u nas – zaprotestowałam niepewnie licząc na zrozumienie przyjaciółki często odwiedzającej Szwajcarię. „ No to na halę pojedź, tylko wcześni, rano, tam wszystko dostaniesz”
Ponowiony, podobny eksperyment z moją mama, osobą obdarzoną dużym temperamentem, zakończył się absolutnym fiaskiem. Zapytana o lokalizacje hali, na której to według opinii mojej przyjaciółki znalazłabym poszukiwany przeze mnie towar, mama zakrzyknęła „ A po co na halę? U rzeźnika wszystko dostaniesz, a w ogóle to przestań nieustannie krytykować”.
Osłupiałam słysząc, że moje pytanie potraktowane zostało jako krytyka. Dodać muszę uczciwie, że zapytana o wołowinę pani za ladą miejscowego rzeźnika poinformowała mnie uprzejmie, że tego rodzaju wołowinę owszem, można otrzymać, na zamówienie. „Ale to musi pani kilka dni wcześniej zamówić”. Od czasu tego doświadczenia nie poszukuje już wołowiny, zadowalając się pysznymi schabowymi lub znanym mi już z domu chudym i (nie zawsze…) smacznym kurczakiem.
Jaką refleksje wyniosłam z tych bardzo konkretnych i błahych naturalnie wydarzeń? Zarówno próby zasięgania informacji o występowaniu produktów żywnościowych w Polsce, jak i uwagi mające podkreślić różnice występujące w preferencjach kulinarnych w obu tych, odmiennych wszakże krajach, zostały przez moich bliskich przyjęte i zinterpretowane jako krytyka.
Podobnych sytuacji doświadczyłam już wiele. Pozwolę sobie w tym miejscu przytoczyć pierwszą moją refleksję, uogólniającą i być może powierzchowną. Pytający mnie o moje polskie wrażenia rodak nie pyta naprawdę. Oczekuje natomiast wyrażenia szeregu pozytywnych opinii na temat „kolosalnych” zmian jakie zaszły w ciągu mojej trzydziestoletniej nieobecności w kraju. Nadmienić muszę, że ten sam rodak słysząc ode mnie pochwalne hymny na jakikolwiek temat dotyczący tych przemian, przerywa mi prawie natychmiast, zaczynając narzekać na negatywne strony tej nowej, polskiej rzeczywistości. Jemu wolno.
Drugą, moim zdaniem, chętnie zastawianą, lingwistyczną pułapką rodaków na niedoświadczonych imigrantów, jest stosowane przez nich nagminnie „wpadanie w słowo”. W tej sytuacji nie zachęcam turystów i obcokrajowców nieobeznanych z polskimi obyczajami, do zbyt częstego łapania oddechu w trakcie rozpoczętej właśnie rozmowy. Może się bowiem zdarzyć, że robiąc przerwę na oddech nie tylko nie będą w stanie podzielić się swoimi uwagami, ale nawet usłyszeć do końca postawionego im pytania. Z obserwacji moich wynika bowiem, że Polak, zna już dawno zarówno odpowiedź, jak i intencje napotkanego „zagranicznego” gościa, traktując samo pytanie a priori jako zbędne. Odnosiłam w wielu wypadkach wrażenie, że Polak z zasady wyjaśnia, nie pyta. Moi rodacy w ciągu mojej trzydziestoletniej nieobecności w kraju opanowali wręcz do perfekcji sztukę „wpadania w słowo”, czyli przerywania rozmówcy. Szwajcarzy, jak dowiedziałam się w międzyczasie, z natury nudni i źle poinformowani, mogliby również nauczyć się od moich rodaków trudnej sztuki mówienia równoległego, a w rozmowach dotyczących takich tematów jak polityka i gospodarka wręcz jednoczesnego. Ma to naturalnie tę wielka zaletę, że turysta, lub jak w moim wypadku imigrant, uczy się bardzo szybko jakże cennej sztuki słuchania, rezygnując z niepotrzebnego gadulstwa. Niestety zaczerpywane przeze mnie w takich rozmowach informacji i objaśnienia nie zawsze się ze sobą pokrywały doprowadzając mnie w ten sposób do stanu pewnej dezorientacji w polskich problemach i obyczajach. Dodam jeszcze, że w sztuce mówienia równoległego poczyniłam już pewne postępy i inaczej niż w Szwajcarii, gdzie w dyskusji przynajmniej częściowo kładzie się nacisk na wysłuchanie rozmówców, po półrocznym pobycie w Polsce mówię już dobrze równolegle, dużo, starając się jednocześnie przekrzyczeć uczestników dyskusji. Powracam do własnych korzeni. Ale o tym, o ojczyźnianym patriotyzmie i o tym, jak stałam się „Panią z Radomska” napiszę innym już razem.