– Synu, jutro jest dla Ciebie wyjątkowy dzień. Idziesz na prawdziwe sianokosy. Wstajemy wcześnie rano, i z rosą zaczynamy.
– Tato, ale ja dzisiaj kończę…
– Nie ma żadnego ale! – stanowczo zaprotestował ojciec. – Już dzisiaj musimy przygotować kosy. Po południu zabieramy się za ich klepanie, później oprawimy je w kosiska. Pamiętaj, żeby kosa nie była za bardzo odsadzona od kosiska, bo będzie zagarniała za dużo trawy.
Klepanie kosy szło mi mało sprawnie. Robiłem to pierwszy raz, a czynność ta wymagała wyjątkowej precyzji. Po kilku uwagach ojca i małych poprawkach kosa była w końcu przygotowana do oprawienia.
– Synu, załóż kosisko na bark, rączkę przysuń do karku i zobacz: jeżeli początek i koniec kosy jest w tej samej odległości, to znaczy, że ustawiłeś ją prawidłowo.
Poprawne ustawienie kosy jest trudną czynnością, więc kilka razy musiałem uzbrajać i rozbrajać ją, aby w ostateczności znaleźć optymalne ułożenie. Jeszcze tylko dobranie osełki, pierwsze wstępne podostrzenie i sprzęt gotowy do koszenia!
Nienawidzę tego ojcowskiego rytuału. Zawsze, kiedy budzi mnie o poranku używa do tego źdźbła trawy. Uwierzcie mi – wchodząca trawa do ucha jest wyjątkowo nieprzyjemna.
– Wstawaj synu. Zaczynamy sianokosy!
Za każdym razem jest tak samo. A ja ciągle reaguję, tak, jakby to był pierwszy raz:
– Tato! Dlaczego tak brutalnie?! – Mam wrażenie, że robił to z dużą satysfakcją. Wtedy myślałem, że jest bez serca. Chyba jednak tak nie było, bo w innych sytuacjach czułem jego akceptację, chociaż robił to na ogół nieudolnie.
Jazda w Dębowiec zajęła nam trochę czasu. Na łące czekał na nas już prawdziwy mistrz osełki Pan Ludwik. Po wstępnych powitaniach i przygotowaniu sprzętu przyszła kolej na ocenę moich umiejętności przez naszego przewodnika. Miał on za zadanie zweryfikować, czy potrafię na tyle dobrze kosić, aby włączyć mnie do zespołu. Egzamin trwał krótko, a oceniający był powściągliwy w wyrażaniu opinii. Stwierdził jedynie:
– Czuję rękę Twojego dziadka. Zabierajmy się do roboty, bo za chwilę zejdzie rosa.
– W jakie kolejności kosimy? – zapytał ojciec.
– Od najsłabszego do najlepszego – stwierdził Pan Ludwik. – Pietrek, ty idziesz, jako pierwszy. Później ty Rysiu, a na końcu ja.
Tak, jak zadecydował nasz szef, w taki właśnie sposób rozpoczęliśmy ten długi i ciężki dzień. Pierwsze pociągnięcia kosy sprawiały mi ogromną frajdę. A trawa równo i płynnie układała się na łące. Swój pokos kosiłem z dużym wyprzedzeniem utrzymując spory dystans między mną, a ojcem. W pewnej odległości za nim bez większego wysiłku przesuwał się Pan Ludwik.
Po dwóch godzinach ogłoszona została przerwa na śniadanie. Ja już czułem pierwsze objawy zmęczenia. Ale z wielkim apetytem zajadałem kawałki słoniny z chlebem, zagryzając kiszonym ogórkiem. Całe śniadanie popiłem wodą zaczerpniętą z rzeki Bug.
Nasz mistrz, ku mojemu zaskoczeniu odmówił naszego poczęstunku, wyjął swoją wałówkę, zawiniętą w czystą, białą szmatkę i z namaszczeniem skonsumował ją. Podczas śniadania zabawiał nas historyjkami o kosiarzach, którzy potrafili kosić na kolanach. Kiedy posiłek dobiegł końca, Pan Ludwik, chcąc sprawić przyjemność ojcu stwierdził:
– Rysiu, Twój ojciec był drugim kosiarzem w powiecie.
Zaciekawiony ojciec zapytał:
– A kto był pierwszy?
– Ja nie wiem – odparł mistrz, a zrobił to w taki sposób, że obaj wiedzieliśmy, że to właśnie o niego chodzi.
W tym czasie z oddali dobiegał dźwięk ostrzonych kos. Był to sygnał, że przerwa dobiega końca. Śniadanie rozleniwiło mnie i już z mniejszym zapałem zabrałem się do dalszego koszenia. Za każdym następnym pociągnięciem kosy ubywało mi sił. Moja wrodzona ambicja nie pozwalała pokazać starszym, że jestem taki słaby i nie wytrzymuję tempa. Jednak co chwilę ojciec popędzał mnie mówiąc, że utnie mi pięty, jeżeli nie przyspieszę. Ostatnim wysiłkiem dotrwałem do końca i z satysfakcją wbiłem kosisko w ziemię. Potwornie zmęczony padłem na skoszoną trawę i zamarłem w bezruchu. Czułem ból we wszystkich moich mięśniach. Nawet nie wiedziałem, że mam ich tak dużo. Mogłem się na nich uczyć anatomii.
Zupełnie inaczej prezentowali się członkowie mojej drużyny. Byli w dobrych humorach i w znakomitej formie. Szczególnie dotyczyło to Pana Ludwika, który na sam koniec sianokosów dał mi ważną lekcję:
– Słuchaj. Nic na siłę. Nie szarp się, za dużo w Twoim koszeniu nerwowości. Rób to powoli, ale systematycznie. Bardziej przyciskaj piętkę do trawy. Koniec kosy lekko unieś do góry. Co najważniejsze – lewą ręką ciągnij kosę, a nie prawą popychaj. (a propos: dzisiaj taką samej lekcji udziela mi mój trener tenisa).
Kiedy zbieraliśmy się już do powrotu, ojciec zapytał Pana Ludwika:
– No i jak wypadł mój syn?
– Znakomicie – odparł, po czym dodał: – Zarobił na pół dniówki.
Tata wyjął 50 zł i dał Panu Ludwikowi.
– Co Ty się wygłupiasz Rysiu?! – zdziwił się mistrz.
– Przecież szedł Pan za synem. Skoro on zarobił pół dniówki, to i Pan również.
– Ale mnie załatwiłeś Rysiu. – Kosiarz wziął pieniądze i zmienił temat. W tym czasie ojciec zwrócił się w moją stronę i wręczył mi również 50 zł.
– Synu. Dzisiaj przecież kończysz 18 lat. To Twoje święto. Należy Ci się połowa dniówki.
Wieczór już był prawdziwie mój. Ja i moi koledzy.
To tyle udało mi się zapamiętać z moich urodzin.