Tak jak to mówi podstawa programowa: zdobywanie wiedzy przez ucznia winno odbywać się poprzez aktywność własną – obserwowanie, odkrywanie, eksperymentowanie, doświadczanie, rozwiązywanie problemów znanych z życia codziennego.
Chciałabym, aby ciężar edukacji przeniósł się z „nauczania” na „uczenie się”. Żeby to uczeń – jako ten z niewiedzą – formułował pytania na lekcji i samodzielnie poszukiwał na nie odpowiedzi. Aby warunki tworzone przez nauczyciela, dostarczały licznych inspiracji, pola do rozważań, różnych dróg – prowadzących do rozwiązań, niekoniecznie doskonałych. Żeby szkoła stała się polem treningowym najcenniejszych życiowych umiejętności, nie zaś multiplikacją podręcznikowych schematów.
Kiedy w czasie spotkań z nauczycielami mówię o metodach aktywizujących, pracy zespołowej, grupowej, to zazwyczaj z oburzeniem odpowiadają: a przerobienie programu, a materiał, a egzamin zewnętrzny? To się nie da aktywizującymi – wie pani, ile czasu zajmuje takie drzewko decyzyjne czy debata? A i tak na koniec muszę wszystko po swojemu uporządkować i wyjaśnić. Albo, co nie daj Boże, na kolejnej lekcji przerobić, bo tylko z tego aktywizowania to chaos i hałas. Skąd się pani urwała? Lekcja trwa przecież tylko 45 minut. Wtedy mam poczucie ściany. Tak kochamy i hołdujemy tej encyklopedycznej wiedzy, treściom podręcznika (częściej niż podstawy programowej niestety), że na uczniowskie wahania, niejasności, pytania i zdziwienia nie starcza miejsca. Na pomyłki, niewłaściwe drogi, nieroztropne decyzje i ich skutki. Na ból porażki i radość odnalezienia dobrego rozwiązania. Na poczucie dumy z sukcesu, który zawdzięcza się swojej pracy.
Jak zejść z nauczycielskiej pozycji eksperta do towarzysza, który wspiera i pomaga; który pokazuje różne możliwości, wyposażając w narzędzia ich oceny, analizy, bez wskazywania jedynego słusznego rozwiązania? Nie tak prosto zapewne. Myślę, że kłania się nam autorytet nauczyciela. Nie ten przynależny – mnie nauczycielowi, mnie dorosłemu, mnie wykształconemu, mnie doświadczonemu. Ten autorytet, który zostawia przestrzeń i nie boi się trudnych pytań, na które nie ma gotowych odpowiedzi. Ten, który towarzyszy, nie ogranicza, nie ma monopolu na życiową mądrość. Moja znajoma mówi: przez szkołę trzeba przejść – jak przez odrę, bo życie jest potem. A tam nie dostajemy gotowych scenariuszy. Szkoda, że często szkoła nie jest życiem.
PS.
Pamiętam swoją polonistkę z liceum: gdy w wierszu poeta użył określenia „zielone”, to zawsze oznaczało nadzieję. Innej interpretacji nie było. Albo była – niedopuszczalna! Wiele lat później, gdy przygotowywałam doktorat z literatury, dojrzałam do wielu różnorodnych interpretacji „zielonego” i tego, że każda z nich jest dobra i właściwa – bo moja, osobista, choćby czasem i naiwna.