Wczorajsza poczta przyniosła ze sobą pierwsze książkowe wydanie Edurady.
Radośnie i z bijącym sercem pobiegłam z nią do mamy, która – dotychczas skąpa w pochwałach dla mnie – widząc w spisie treści moje nazwisko i ulegając naturalnej, moim zdaniem, magii słowa pisanego powiedziała po jego lekturze „dumna jestem z Ciebie”.
Ja też byłam dumna. Dumna i wdzięczna za zaproszenie redakcji Edurady do współpracy. Bez niego nie ośmieliłabym się nigdy i nigdzie opublikować mojej dotychczasowej, kończącej na ogół swój żywot w szufladzie mojego biurka, pisaniny.
Jednocześnie, czytając notkę redakcyjną poprzedzającą mój artykuł poczułam wzrastającą niepewność. „Nasza korespondentka ze Szwajcarii” wyczytałam w tekście i zaniepokoiłam się poważnie o przyszłość moich publikacji na stronach Edurady. Myślę, że w tym miejscu winna jestem czytelnikowi pewne wyjaśnienie:
Otóż od kilku miesięcy, nie jestem już „szwajcarską korespondentką”, ponieważ postanowiłam, tym razem na dłużej niż za zwyczaj, bo na rok, odwiedzić moją starą ojczyznę przymierzając się, po ponad trzydziestoletniej emigracji, do ewentualnego powrotu do niej.
Moja decyzja spotkała się z ambiwalentną reakcją grona licznych moich polskich przyjaciół: z jednej strony przeważała radość z mojej dłuższej wizyty, z drugiej, obok niewątpliwego podziwu, wyraźne zaniepokojenie, że w tak sędziwym już wieku zastanawiam się nad zamianą wygodnej i spokojnej, ustabilizowanej w ich odczuciu Szwajcarii, na burzliwy i podobno bardzo jeszcze trudny, pionierski polski chaos. Padały troskliwe uwagi „tylko nie pal za sobą wszystkich mostów”, „ przemyśl tę decyzję”, „podziwiamy Twoją odwagę”.
Spodziewając się nieco więcej entuzjazmu ze strony naprawdę bliskich mi przyjaciół, poczułam się rozczarowana i nieco zawiedziona.
Przecież ojczyzna to nie Antypody, nie wybierałam się samotnie ani do tropikalnych lasów, ani do kraju o całkowicie dla mnie nowej, obcej mi kulturze. W pewnym sensie wracałam do domu. I jako osoba stanowcza i chwilami przekorna, spakowałam książki i psa i wyruszyłam na spotkanie z polskim dniem codziennym. Dodać muszę w tym miejscu z wdzięcznością, że sam transport zarówno psa jaki i mnie w sposób serdeczny i prawie oczywisty zorganizowali moi przyjaciele.
Jadąc cieszyłam się na spotkanie z bliskimi mi ludźmi, na rozmowy i wymianę doświadczeń i poglądów.
Ciekawa zachodzących w Polsce przemian społecznych i politycznych cieszyłam się na spotkanie z tą nową dla mnie, szybko się zmieniającą polską rzeczywistością.
Niemałą motywacją do przyjazdu była i jest nadal nadzieja na poprawę mojej nieco już podrdzewiałej polszczyzny i naturalnie na dalszą współpracę z Eduradą.
Stąd właśnie mój niepokój odnośnie utraconego w pewnym sensie mojego statusu w redakcyjnym gronie. Szwajcarską korespondentką, przynajmniej w chwili obecnej, z powodów dla wszystkich oczywistych już nie jestem.
Jednocześnie angażując się entuzjastycznie i dla mnie samej niespodziewanie szybko w zawodowy wir nowych i ważnych, jakby czekających już na mnie tutejszych zadań, wolałabym zmienić dotychczasowy charakter i formę moich artykułów.
Polska fascynuje mnie i wciąga, codziennie uczę się o niej, o jej społecznych przemianach czego nowego i cennego. Spotykam wielu fascynujących ludzi, uczę się od nich z wdzięcznością nowych form komunikacji, współżycia i entuzjastycznej wspólnej pracy.
Jednocześnie nęka mnie pewna obawa, że tak ważna dla mnie współpraca z Eduradą i moje publikowane w niej do tej pory artykuły przestaną być atrakcyjne zarówno dla jej czytelników jak i samej redakcji.
Kierując się moimi zainteresowaniami, wynikającymi z wykształcenia i doświadczeń zawodowych, zaangażowałam się w stosunkowo nowy w Polsce ruch i projekty psychiatrii środowiskowej, pasjonujący mnie i otwierający mi nowe perspektywy i szanse. Tutaj w Polsce stawiam w tej pracy dopiero pierwsze kroki i nie jestem pewna, czy moje dalsze artykuły i felietony wśród zainteresowanych głównie pedagogiką i edukacją czytelników Edurady, będą cieszyć się nadal zainteresowaniem.
Zachęcona przez Pana Wojciecha Turewicza uległam jego, dodającej odwagi i perfekcyjnie wręcz przez niego opanowanej, sztuce przekonywania, motywowania i postanowiłam kontynuować moją korespondencję już nie ze Szwajcarii, ale z ojczystej ziemi dzieląc się z czytelnikami moimi wrażeniami z odkrywanej przeze mnie na nowo ojczyzny.
Dzisiejszy tekst jest więc rodzajem wstępu, jak również zapowiedzią felietonów które, jak mam nadzieję za przychylną zgodą redakcji, będą pojawiać się odtąd na stronach Edurady.
Kończąc chciałabym jeszcze podzielić się z czytelnikami nostalgią, jaka ogarnęła mnie nieoczekiwanie w trakcie wczorajszej wizyty kilku moich przyjaciół. Zatęskniłam otóż przez chwilę za szwajcarską, podobno fałszywą uprzejmością.
Uradowana bowiem ukazaniem się książkowego wydania Edurady pokazałam je bez fałszywej (właśnie!) skromności moim gościom, nadmieniając jednocześnie, że znajduje się tam także napisany przeze mnie artykuł. Jeden z moich przyjaciół, psycholog luźno tylko związany z edukacją w Polsce, erudyta i zawsze mile widziany przeze mnie gość zerknął niedbale na okładkę i kwitując ją przelotnym „no tak, fajna sprawa” powrócił do przerwanej na chwilę zapalczywej dyskusji politycznej o popełnianych, jego zdaniem karygodnych, błędach obecnego rządu.
Siedząca obok mnie przyjaciółka, psycholog z wykształcenia i uzdolniona poetka, mająca we mnie gorącą wielbicielkę jej wierszy, otworzyła książkę pytając:
– „A to gdzie ten Twój artykuł?”.
– „Pod „L” musisz szukać” – odpowiedziałam z bijącym sercem oczekując jej, jak miałam nadzieję, zainteresowania i cennych dla mnie opinii i krytycznych uwag.
Przyjaciółka zerknęła do spisu treści i komentując po chwili „a rzeczywiście, jest” odłożyła książkę na stojące obok krzesło.
I właśnie wtedy poczułam przez chwilę tę ogarniającą mnie tęsknotę za szwajcarską hipokryzją. Każdy, ale to absolutnie każdy z moich szwajcarskich przyjaciół – psycholog czy poeta, nauczyciel czy szewc, obejrzałby w tej sytuacji a nawet przeczytał fragmenty artykułu prosząc o wypożyczenie książki, aby mógł się w spokoju poświęcić lekturze.
I jeśli nawet po jej zwrocie niekoniecznie zasypałaby mnie lawiną pochwał, to na pewno usłyszałabym wiele konstruktywnych uwag i słów przyjaznej krytyki.
Zdarzenie to i moja wrodzona przekora, o której już wspominałam przeważyły języczek szali moich wahań: będę pisać dalej!
Może w końcu doczekam się w ten sposób uwagi, a kiedyś i aprobaty ze strony moich – bez sarkazmu – niewątpliwych i niepodważalnych przyjaciół.