W książkowych nowościach nie znalazłam naprawdę niczego nowego. Kiepsko przetłumaczone szwedzkie kryminały, pękate tomiska nie wartych czytania romansów w sztywnych lśniących okładkach. I cała masa poradników przypominających książki kucharskie.
„Recepta na sukces”, „Jak zostać leaderem” –tytuły obiecujące przepisy z jakiejś wyraźnie obowiązującej, światowej kuchni.
Sukces – słowo, które wywołuje we mnie ostatnio coś w rodzaju alergii. Drażni. Pełno go w książkowych „poradnikach”, na stronach gazet, w rozmowach tych, którzy już wiedzą jak smakuje.
Zastanawiam się, skąd wzięło się to słowo, co tak naprawdę oznacza. W artykule Wojtka Turewicza przeczytałam definicję, która chyba najbardziej trafnie je określa. Autor mówiąc o sukcesie ma na myśli skuteczność działania. Z tą definicją się zgadzam. Każdego działania. Rozpoczynając pracę w ogródku, sadząc kwiaty i zioła oczekujemy, że wzejdą, że wyrosną. Ale czy myślimy wtedy w kategoriach „sukcesu:? Czy też podejmując pracę z pewną oczywistością zakładamy, że nasza właśnie rozpoczęta praca przyniesie plony. Nie zaczynamy pracy w ogródku aby osiągnąć „sukces”, zaczynamy ją, bo sprawia nam przyjemność medytacyjne nieco grzebanie się w ziemi, radość z obserwowania rosnącej róży czy po prostu i pragmatycznie duma z własnej, wyhodowanej pietruszki.
W innym artykule zamieszczonym na stronach Edurady i dotyczącym wychowania dzieci i młodzieży przeczytałam, że dla nastolatka sukcesem może być wstawienie naczyń do zmywarki?! Z kontekstu wynikało w prawdzie, że rzeczywistym sukcesem nastolatka była osiągnięta w ten sposób zgoda rodziców na wieczorne spotkanie z przyjaciółmi. Nastolatek (być może) nauczył się w ten sposób starej, domowej zasady, że najpierw obowiązek a potem przyjemność. Ale czy uprzątnięcie talerzy ze stołu było istotnie nagrodzone „smakiem sukcesu”? Czy było tylko zwykłą, ba, nawet przykrą koniecznością bez której wieczorne wyjście z domu byłoby nieosiągalne.
Sukces – drażniące słowo, kojarzące mi się z celowością wyborów i działań skierowanych na pozytywną ocenę innych, wyborów podjętych pod naciskiem społecznej presji i pod kontrolą czujnych oczu konkurencji. Słowo ociekające potem wysiłku. Nie myślę, żebym była leniuchem, wysiłek jest i dla mnie nieodzowną częścią nauki i pracy. Ale czy dokonując wyborów kierowałam się przede wszystkim efektem końcowym ? Osiągnięciem sukcesu? Stanowczo nie. Wybierając konkretny kierunek studiów, zawód, kierowałam się przede wszystkim własnymi zainteresowaniami, antycypowaną przyjemnością płynącą z przyszłej nauki i pracy. Czy cieszyły mnie pochwały innych kiedy mój wybór okazał się trafny a moje działanie skuteczne? Niewątpliwie, ale zadowolenie z tego płynące było jedynie efektem ubocznym.
Przysłuchując się odpowiedziom dzieci, które zapytane o to kim chcą być „kiedy dorosną” słyszałam często, że chcą być „strażakiem” „maszynistą” albo „konduktorem”. Jeśli dzieci były małe, taka odpowiedź wywoływała na twarzach rodziców pobłażliwy uśmiech. W miarę ich dorastania takie odpowiedzi wywoływały już często rodzicielski niepokój. Czy dlatego, że z ich punktu widzenia zawód maszynisty nie kojarzył się z pojęciem życiowego sukcesu?
Czy przyjemność wynikająca z prowadzenia po torach rozpędzonego pociągu jest mniej godna uznania niż radość wynikająca z prowadzenia banku?
Kto decyduje tak naprawdę o tym czym jest sukces? I kto w końcu będzie prowadził (z przyjemnością) pociągi, sprawdzał bilety, obsługiwał klientów w sklepie? Kto, jeśli każdy z nas będzie, posłuszny wymogom dzisiejszych czasów, starał się zostać liderem ? „Lider” to drugie takie drażniące mnie słowo. Budzące we mnie przekorę. Czy istotnie, jak przekonują nas książkowi „kucharze sukcesu”, zrezygnowanie z przewodnictwa musi być wynikiem lęku przed podjęciem odpowiedzialności? Kilkakrotnie proponowano mi stanowiska osoby zarządzającej placówką terapeutyczną. Tego rodzaju zadanie kolidowałoby z zawodem który lubię, z pracą psychoterapeuty. Nie mogłabym pracować z pacjentami, funkcja lidera zespołu nie pozostawiała na to czasu i miejsca. Rezygnując z niej rezygnowałam nie z odpowiedzialności, ale z prestiżu z jakim wiąże się funkcja lidera. Nie był mi potrzebny. Rezygnując ze społecznego prestiżu wybierałam godziny fascynujących spotkań z ludźmi potrzebującymi uwagi, zrozumienia, cierpliwego słuchania i wsparcia. Godziny rzetelnej, żmudnej często pracy, na której plony niejednokrotnie długo trzeba było czekać. I to nie ja je zbierałam. Zbierali je moi pacjenci. I tak było dobrze, na tym polegała ich i moja praca.
Spotykałam w moim gabinecie wielu liderów. Wyczerpanych, zmęczonych pogonią za sukcesem. Liderów, dla których sukces stał się obowiązkiem tak naczelnym i nieodzownym, że gotowi byli zapłacić za niego prawie każdą cenę. To dla sukcesu „odprężali się” po pracy najpierw jednym, a potem już całą baterią alkoholowych drinków, dla sukcesu wciągali w nosy biały proszek pozornie dodający im energii i motywacji do dalszej pogoni w wyścigu. „Sukces” pozbawiał ich możliwości uczestnictwa w wychowywaniu własnych, sporadycznie widywanych tylko dzieci.
Przerażające było również i to, że moi liderzy prawie nigdy nie mieli słabości, nie popełniali błędów, że nigdy się nie mylili. Ich nieomylność, siła, były nieodzownym atrybutem „liderowania”. Rezygnacja z pełnionej przez nich funkcji oznaczała utratę prestiżu, w ich oczach porażkę tak wstydliwą, że wizja dobrego, spokojnego życia, nie była w żaden sposób w stanie jej zrekompensować.
Więc może słuszniej byłoby planując własne życie, życie naszych dzieci, skierować uwagę na treść marzeń i planów, na satysfakcje jaką da nam praca, szczęśliwy związek, czas poświęcony zainteresowaniom. Może to nie prestiż i sukces jest tym najistotniejszym motorem naszego życia i kwintesencją szczęścia. Może po prostu powinniśmy pozwolić, aby każdy sam definiował własne szczęście (jakże już zapomniane słowo) żyjąc zgodnie z własnym systemem wartości.