Gdyby kózka nie skakała…

Kochający rodzic dba o dobro swojego dziecka. Co to jednak oznacza? Gdzie leży granica między rodzicem dobrym a nadopiekuńczym? Czy warto pozwalać dzieciom na błędy?

Pewnie część z państwa również natknęła się w internecie na post z gatunku: „Urodziłem się w latach 70-tych i dziękuję moim „patologicznym” rodzicom…” Autor opisuje następnie sielskie dzieciństwo z zabawami na budowie, jeżdżeniem na rowerze bez kasku, a samochodem bez fotelików, z bieganiem po podwórku z „bandą” kolegów, jedzeniem niemytych jabłek od sąsiada i leczeniem skaleczeń przy pomocy liścia babki. Wizja ta jest kontrastowana z dzisiejszymi nadopiekuńczymi rodzicami oraz nowoczesnym podejściem do wychowania, które wyklucza na przykład kary cielesne…

Pod wieloma względami nasi rodzice mieli łatwiej. Faktycznie jeździliśmy samochodem bez fotelików, a rowerem bez kasku, faktycznie spędzaliśmy czas na podwórku bez opieki. Nie pozwalam na to własnym dzieciom. Dlaczego? Bo świat, w jakim je wychowuję, jest o wiele mniej bezpieczny od tego, w którym wychowywałam się ja. Auta rozwijają znacznie większe prędkości, co sprawia, że drogi i ulice są znacząco mniej bezpieczne. Ruch jest większy. Ludzi jest więcej, a poczucie wspólnoty, współodpowiedzialności za dobro wspólne czy za cudze dziecko – zmniejszyły się. Nowoczesne teorie wychowawcze mają umocowanie w wiedzy psychologicznej i jestem głęboko przekonana, że odejście od kar cielesnych przynosi dzieciom, rodzicom i relacjom między nimi wyłącznie korzyści.

Mam jednak wrażenie, że pomiędzy dbaniem o bezpieczeństwo i dobrostan dziecka a byciem nadopiekuńczym jest bardzo cienka granica. Coraz częściej łapię się na wołaniu: „nie wchodź tam, bo spadniesz!” „Nie jedz tego, bo będzie cię bolał brzuch!” „Sprawdź, żeby się nie okazało, że jest źle!”… A przecież wszyscy wiemy, że najbardziej skuteczne jest uczenia się na własnych błędach! Czy zapobiegając popełnianiu błędów przez własne dzieci nie odbieram im szansy na uczenie się, na branie odpowiedzialności za swoje czyny? Oczywiście zagrożenie życia i zdrowia to jedno – ale obtarte kolano? Siniak na czole? Czy faktycznie są zbyt wysoką ceną za wiedzę i doświadczenie oraz… dobrą zabawę? Wiem, że nożem można się skaleczyć – ale czy jest to wystarczający powód, aby w ogóle nie dawać go dziecku do ręki? Czy nie wychowam w ten sposób… kaleki?

Po raz kolejny dzielę się z Państwem raczej wątpliwościami niż gotową odpowiedzią. Wiem, że znalezienie złotego środka pomiędzy pozwoleniem na popełnianie błędów a dbaniem o bezpieczeństwo nie jest łatwe. Niemniej kiedy zastanawiam się nad tym tematem, nieodmiennie przypominam sobie wiersz mojego ulubionego poety, Juliana Tuwima. Może to jest właśnie odpowiedź? 

Skakanka

„Żeby kózka nie skakała,
Toby nóżki nie złamała”.
Prawda!

Ale gdyby nie skakała,
Toby smutne życie miała.
Prawda?

Bo figlować – bardzo miło,
A bez tego – toby było
Nudno…

Chociaż teraz musi płakać,
Potem będzie znowu skakać!
Trudno!

Więc gdy cię dorośli straszą,
Że tak będzie, jak z tą naszą
Kozą,
Najpierw grzecznie ich wysłuchaj,
Potem powiedz im do ucha
Prozą:

„A ja znam może dwadzieścia innych kózek, co od rana do wieczora skakały i zdrowe są, i wesołe, i nic im się nie stało, i dalej skaczą! Grunt, żeby się nie bać! Tak skakać, żeby się nic nie stało! Bo inaczej, co by za życie było? Prawda?” I skacz, ile ci się podoba. Niech dorośli zobaczą, jak się to robi!

Add a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *