Graffiti, podobnie jak miało to miejsce w wielu innych europejskich krajach, jest i w Szwajcarii importem z USA. Ale zanim jeszcze w latach 20-tych ubiegłego wieku pojawiło się na ścianach „czarnego Harlemu“, na ulicach Bronxu, w ubogich dzielnicach Brooklinu czy na murach odrapanych kamienic w Chicago, graffiti mogło już poszczycić się swoją długą, wiekową tradycją. Jest ono bowiem co najmniej tak stare, jak ….starożytny Egipt w którego ruinach archeolodzy odkryli jego ślady.
Samo słowo „graffiti” pochodzi etymologicznie od greckiego“γράφειν“ i znaczy po prostu tyle, co „coś napisać”.
Napisy wyryte i wyskrobywane (zapewne z braku puszek z farbami) przez starożytnych Egipcjan, a potem Greków i Rzymian, na skałach, pomnikach, taflach grobowców i posągach wielkich antycznego świata były zróżnicowane w swojej formie i treści nieco podobnie jak współczesne graffiti. Na posągach bóstw znajdujemy kunsztownym pismem wyryte i zanoszone do nich prośby, na murach handlowych składów nieco zwyczajniejsze i mniej kunsztowne listy dostarczanych towarów, kupieckie rachunki, „reklamę” łaźni czy miejsc obywatelskich spotkań, a często również specjalnym pismem artystycznie wprost wydrapane imiona i nazwiska.
Czy należy je traktować jako zalążki późniejszych „kocham Elkę” wycinanych scyzorykiem na płotach, nie zostało do tej pory zbadane i może stać się wyzwaniem, inspiracją i polem do popisu dla naszego czytelnika.
Napisy na ścianach, jedne mniej, inne bardziej kunsztowne, świadczące często o niewątpliwym talencie plastycznym ich twórców, pojawiały się w kulturze Majów, u wojowniczych Wikingów dając w ten sposób przyszłym pokoleniom dodatkowe informacje o ich stylu życia i panujących tam zwyczajach. W XVII wieku wędrujący wozami Romowie przekazywali w ten sposób informacje dla nadciągających za nimi taborów, ostrzegając je lub po prostu informując o aktualnej sytuacji w mijanych miasteczkach i wioskach, i o panujących tam wobec nich nastawieniach i nastrojach.
Historia graffiti, jego początki i rozwój, przemiany i jego znaczenie funkcjonalne dla upadłych już kultur, w miarę rozwoju cywilizacji, jest długa i ciekawa. Polecam ją nauczycielom historii i kulturoznawstwa: na pewno urozmaici każdą lekcję historii i zainteresuje nastolatki. W szwajcarskich szkołach wielu zapalonym nauczycielom świetnie się to udało.
Wróćmy jeszcze na chwilę do historii graffiti nowożytnych czasów, tym razem do Europy, a konkretnie do londyńskiego metra, na którego ścianie nieznany sprawca –czy może jednak twórca- pozostawił po sobie w 1967 roku słynny napis „Clapton jest Bogiem” inspirując w ten sposób całe masy naśladowców.
Podstawowym elementem importowanego z USA graffiti jest przede wszystkim samo pismo, zapis imienia, nazwy lub po prostu słowa. Powstały w ten sposób tzw. style writings wywodzi się z tradycji bezkrwawych walk i konkurencji pomiędzy amerykańskimi gangami znaczącymi w ten sposób swoje terytoria. W wielu europejskich krajach, Holandii, Francji, Wielkiej Brytanii czy Polsce graffiti przyjęło szybko postać obrazów malowanych, a później sprayowanych, karykatur, barwnych grafik, a nawet całych pejzarzy. W Szwajcarii styl amerykański przejęły chętnie zbuntowane nastolatki. Rozgoryczeni często szarością miejskiego pejzarzu młodzi plastycy wzorowali się raczej na paryskich wzorach.
Tak oto od 1977 roku Harald Naegeli nazywany „zuryskim spraerem“ malował farbą z puszki swoje figlarne kreskowe figurki na ścianach domów wielu szwajcarskich miast.
Oburzony wówczas „wandalizmem“ sąd szwajcarski skazał sprawcę (co do tego nikt nie miał żadnych wątpliwości) w 1981roku na 9 miesięcy więzienia i grzywnę w wysokości 206.000 CHF. Naegeli uciekł do Niemiec i dopiero w roku 1984 musiał (biedny) odsiedzieć wyznaczoną mu karę, po wydaniu międzynarodowego nakazu aresztowania. Naegeli i jego prace są dzisiaj uznawane i szanowane jako dzieła sztuki i wiele z jego zuryskich rysunków jest objętych ustawą o ochronie dzieł sztuki.
Szwajcarskie nastolatki podatne na nowe, światowe trendy, podobnie jak wszystkie nastolatki skłonne do naśladownictwa, podchwyciły szybko ten nowy sposób ekspozycji będącej często wyrazem buntu i sprzeciwu wobec społecznych kanonów i reguł gry, smarując najpierw pospiesznie i niedbale ściany budynków państwowych, a później także znaki drogowe, tablice reklamowe, budki telefoniczne, jak również czyściutkie, odnowione ściany willi zamożnych mieszkańców szwajcarskich miast.
Pracowali nocą, pozostawiając po sobie wypisane geometrycznym pismem, najczęściej angielskie, gniewne słowa i slogany i porozrzucane, puste puszki po aerozolowych farbach. Krótko później pojawiały się w tych miejscach ekipy porządkowe ubrane w kombinezony przypominające skafandry astronautów lub ekipy wyszkolone do walki z pandemiami.
Napisy znikały spryskiwane silnym strumieniem środkami chemicznymi po to, aby następnej nocy pojawić się ponownie tuż obok, lub nawet w tym samym miejscu. Młodociani twórcy, złapani na gorącym uczynku byli obciążani karami (których koszty ponosili na ogół rodzice) i formami karnych prac społecznych. Mój własny, jedenastoletni wówczas syn, nawiasem mówiąc – wrażliwy na piękno i utalentowany rysownik i karykaturzysta, musiał spędzić niejedną godzinę wyrywając chwasty ze szkolnego podwórka za pozostawione przez niego na ścianie szkolnego budynku „arcydzieło”.
Cała ta walka z „młodocianym wandalizmem”, jak to wtedy ogólnie nazywano, przypominała dziecięcą zabawę w „policjantów i złodziei” zachęcając w ten sposób młodzież do coraz odważniejszych poczynań, a reakcje oburzonego społeczeństwa i stosowane wobec sprawców kary nie odnosiły żadnego skutku.
W prasie codziennej, a także i fachowej rozpętała się burzliwa dyskusja nie tylko nad tego rodzaju formami młodocianego sprzeciwu, ale i nad wartością plastyczną pozostawianych kolorowych ścian. Młodzi, uznani plastycy, a także publicyści, psycholodzy i pedagodzy stawali często po stronie zbuntowanej młodzieży, zwracając uwagę nie tylko na niekiedy bardzo utalentowanych młodych twórców, ale także zastanawiając się nad przyczynami i znaczeniem tego fenomenu.
Stało się to również nieustającym tematem rad pedagogicznych, i na nieco bezradnych wówczas nauczycieli spadł niewdzięczny obowiązek szybkiego „rozwiązania” tego problemu.
Kary i pogadanki nie skutkowały. Problem „sprayowania” stał się wreszcie tematem badań socjologicznych i prac naukowych, poświęconych przyczynom tego tak popularnego trendu.
Rezultaty badań nad motywacją nastolatków posługujących się tymi „graffitowymi” środkami wyrazu wykazały, że tego rodzaju działalność zaspakaja wiele podstawowych w tym wieku potrzeb.
Jak wykazały badania jest ona dla nastolatków:
1. formą pozytywnego odreagowywania nagromadzonej agresji i frustracji,
2. odprężeniem i odpoczynkiem od monotonii dnia,
3. poprawia często typowy dla wieku dojrzewania depresyjny nastrój,
4. rozwija kreatywność, pomysłowość i wyobraźnię,
5. umożliwia i ułatwia wyrażanie uczuć,
6. wzmacnia poczucie więzi w grupach rówieśniczych, zapewniając im w ten sposób potrzebę przynależności i bezpieczeństwa,
7. zaspakaja potrzebę doskonalenia i rozwijania własnych umiejętności,
8. jest wynikiem (i spełnia je często) młodzieńczych marzeń o rozgłosie i sławie,
9. daje lub umacnia poczucie sensu życia.
Młodzież porównuje czasami emocje związane ze „sprayowaniem” do rodzaju „narkotycznej ekstazy”, która kanalizuje u niektórych z nich niebezpieczną skłonność do nadużywania alkoholu czy narkotyków.
Wyniki badań, szeroko dyskutowane w szkołach i na konferencjach pedagogicznych, pozwoliły szkole na ich wykorzystanie w procesie wychowania i nauczania.
Nauczyciele i pedagodzy, uważni obserwatorzy potrzeb i zachowań swoich uczniów, za zgodą i pomocą władz miejskich, a później i kantonalnych, udostępniły młodzieży miejsca do tego rodzaju twórczości.
Najpierw zapełniły się barwnymi napisami i obrazami ściany szkolnych budynków „sprayowanych” niekiedy wspólnie przez całe klasy. Podziemne tunele przestały smucić szarością betonu, zapełniły się graffitową kaligrafią pomieszczenia tzw. alternatywnych klubów i kawiarni, na drewnianych ścianach nadrzecznych kąpielisk zaświeciły w słońcu coraz bardziej wyszukane i indywidualne w wyrazie, kolorowe napisy.
Tak powstawała powoli elita aerozolowej sztuki: młodzi twórcy, bo teraz tak ich już nazywano, udzielali kursów posługiwania się farbą z puszek, organizowali konkursy, corocznie (a obecnie coraz częstsze) odbywają się, będące dodatkową atrakcją wszystkich rappowych koncertów czy młodzieżowych festynów „sprayerskie zawody” i wystawy. Budowano do tego celu specjalnie murowane ściany i drewniane ekrany. W przygotowaniach panowała atmosfera entuzjazmu, zapału i solidarności: nikt nigdy się nie lenił.
Naturalnie wszystkie te projekty nie wyeliminowały całkowicie „sprayowego” wandalizmu: nastolatki są niecierpliwe w realizacji potrzeby społecznego uznania i często przekorne.
Ale dzięki takim projektom wielu, traktowanych do tej pory jak przestępców, młodych, zdolnych ludzi z marginesowych środowisk, zetknęło się po raz pierwszy być może w życiu, z okazywanym im szacunkiem i uznaniem, zyskując dzięki temu poczucie własnej wartości i sensu własnego życia, odkrywając nowe dla siebie perspektywy. Ta młodzież, uczyła się także w ten sposób poprzez refleksję konieczną do zbuntowanych graffitowych słów, wiele o mechanizmach funkcjonowania współczesnego społeczeństwa. Ich twórcza praca, bo taką stało się dla nich w efekcie graffiti wyostrzyła ich krytyczne spojrzenie na siebie i otaczający ich świat, pokazała nowe rozwiązania. Ich pozorna obojętność wynikająca z rezygnacji i bezsilności wobec poczucia odrzucenia, zamieniła się w wielu wypadkach w społeczne zaangażowanie. Nawet jeśli nie każdy z nich został później artystą, to ukształtowana we wspólnym projekcie tożsamość pozwoliła im szukać z wiarą swojego miejsce w świecie. Wielu z nich już je znalazło.
A samo graffiti? Stało się nagle popularne, modne, znalazło drogę do prac znanych współczesnych plastyków, nie brakuje go nawet w wytwornych galeriach sztuki. Wielu młodych „sprayerów” finansuje dziś w ten sposób swoje życie.
Ostatnio graffiti zainteresowała się reklama, wywołując debaty i kontrowersje w „graffitowych” kręgach. Komercja i graffiti ?
Nie tak dawno, przechodząc koło muru, na którym na ogół widniały tylko „graffitowe”, barwne, angielskie przekleństwa zobaczyłam duży, wyjątkowo jak na graffiti czytelny napis, tym bardziej przyciągający uwagę przechodniów.
Podaję go w wolnym przekładzie z niemieckiego:
„Ogłoszenie Ministerstwa Jednej i Jedynej Prawdy
Graffiti i street art są przestępstwem.
Miejsca publiczne są przeznaczone i zarezerwowane dla reklamy.
Reklama wzbogaca wasze życie uwalniając was od ciężaru i obowiązku samodzielnego myślenia”.
Ironia zawarta w tych słowach, zawarta w nich refleksja i społeczne zaangażowanie, mówi chyba samo za siebie. Kolejny „młody gniewny” z aerozolową farbą w ręce znalazł odwagę i słowa, aby poruszyć problem konsumpcyjnego społeczeństwa.
Ale to już zupełnie inna historia..