– Do stu diabłów! Co wy tam robicie na tym murze?! Zaraz pospadacie! – krzyknąłem do dzieciaków, które igrały z własnym zdrowiem.
Scenka ta przypomniała mi moje dzieciństwo i różne zabawy, bardzo ekscytujące, ale mało bezpieczne. Szczególnie zima była dobrym okresem do popisów na granicy zdrowia, a czasami i życia. Najbardziej popularną zabawą była „pierzynka”. Biegaliśmy po cienkim lodzie, a z każdym przebiegnięciem lód coraz bardziej się uginał. Ten, który przebiegł ostatni, stawał się bohaterem. Oczywiście, po chwili znajdowali się następni ryzykanci. Zabawa trwała zawsze tak długo, aż lód się załamał i ten ostatni wpadł do zimnej wody z ryzykiem dostania się pod lód. Dzisiaj, kiedy o tym myślę, czuję ciarki przechodzące po całym ciele. Wygłupy te były naprawdę niebezpieczne, bo działy się na głębokiej i nieprzewidywalnej rzece Bug.
Wiem, że „pierzynka” to głupia, dziecięca zabawa. Proszę mi jednak wytłumaczyć, dlaczego Jerzy Kukuczka, który zdobył wszystkie ośmiotysięczniki, idzie kolejny raz w góry i tam traci życie? Chcę zrozumieć polskich himalaistów, którzy zakładają klub i chcą zdobywać Himalaje. Już nie wystarczy im letnia przygoda, chcą tego dokonywać zimą w jeszcze bardziej skrajnych warunkach. Jest to założenie z grupy celów szalonych. Przecież na ich kolejnej wyprawie ginie dwóch wybitnych sportowców. Projekt jednak trwa, nie powstrzymało to pozostałych alpinistów od szykowania nowych wypraw.
Obserwuję poszerzające się środowisko maratończyków. Wśród sportowców amatorów stało się modne, aby chociaż raz w życiu przebiec maraton. Każdy, kto to doświadczenie ma już za sobą, wie jaki jest to ekstremalny wysiłek i ile w tym jest prawdziwej desperacji. A jednak wielu chce pokonać ten niewiarygodny dystans. Przecież ci ludzie na co dzień zajmują się zupełnie czymś innym. Są lekarzami, dyrektorami firm bądź zwykłymi pracownikami, a jednak potrzebują nowych wyzwań. Dlaczego to robią?
Spróbujmy przyjrzeć się temu, co ciągnie ich do takiego ryzyka? Zastanawiam się czy to tylko chęć podniesienia adrenaliny, udowodnienia sobie, że „jestem w stanie, że leży to w zasięgu moich możliwości”. A może chęć ciągłego sprawdzania się i odnoszenia sukcesów podnosi nam własne poczucie wartości? Myślę, że w tym jest jeszcze coś więcej. Jest jakaś niewyobrażalnie naturalna siła, która nas pcha do przesuwania granic naszych możliwości. Jest to potrzeba przeżywania szczególnych doświadczeń, które pozwalają nam przełamywać własne lęki. Dzięki nim stajemy się silniejsi i bardziej gotowi do nowych, jeszcze trudniejszych wyzwań.
W naszym otoczeniu są rodzice, nauczyciele, przewodnicy, którzy albo nam w tym pomagają, albo wręcz przeciwnie – hamują w odważnych działaniach, pogłębiając nasze kompleksy. Jest to grupa ludzi, tak zwanych „rozsądnych”. To oni wyznaczają nam granicę naszego ryzyka: „Bądź rozsądny, po co ci kontuzja, którą za chwilę złapiesz? Maraton jest dla szaleńców, a Ty przecież jesteś myślącym chłopcem”, „Daj sobie spokój z tymi końmi, spadniesz i zrobisz sobie krzywdę”.
– Mamo, chcę wybrać się z plecakiem do Indii. Ten kraj mnie fascynuje. Chcę poznać jego kulturę i nawiązać kontakty z tubylcami.
– Córeczko, jesteś szalona. Przecież to taka strasznie niebezpieczna wyprawa. Ciągle szukasz guza. Muszę zapytać ojca, co sądzi o tym wariackim pomyśle.
W takim stylu z pewnością wspierali by swoje dziecko opiekunowie z grupy „rozsądnej”. Na szczęście są też przedstawiciele innej grupy: „odważnych”. Do tej grupy zalicza się ojciec Mai:
– Maja, czy masz wszystko przemyślane? Z każdej strony?
– Tato! przygotowuję się do tej wyprawy od dwóch lat. Wszystko mam dopięte na ostatni guzik.
– Czy mogę Ci w czymś pomóc? – spytał ojciec.
– Bądź moim pierwszym kibicem i wspieraj mnie – odrzekła Maja.
Jak się domyślacie, ojciec bardzo przeżywał wyprawę córki. Miał świadomość, jak wielkie jest to ryzyko, ale był też przekonany, że to, co zobaczy i przeżyje córka, wzbogaci ją. Uznał, że jego lęki i obawy o własne dziecko nie mogą ograniczać jej rozwoju. Byłaby to postawa czysto egoistyczna. Przy tej okazji nurtuje mnie pytanie: jak radzą sobie rodzice Martyny Wojciechowskiej z jej kolejnymi, niebezpiecznymi wyprawami. Dwie bliskie osoby i dwie skrajne postawy. Przecież matka i ojciec kochają córkę, każde z nich chce jak najlepiej dla uwielbianej pociechy. Różnica tkwi chyba w filozofii podejścia do życia.
I tutaj pojawia się zasadnicze pytanie: czy chcemy spokojnie przeżyć życie, bez zbytniego ryzyka, ale też bez wielkich uniesień? Czy może przesuwając granice swoich możliwości, doznawać przy tym przeżyć, które nas wzbogacają?
Śmiem twierdzić, że powiedzenie „pokorne cielę dwie matki ssie” przestało być aktualne. Dzisiejszy świat takiej postawy z pewnością nie zaakceptuje. Każdy nowy dzień przynosi nowe wyzwania, z którymi musimy się zmierzyć ponosząc ryzyko większe niż w poprzednich epokach.
Odkrywanie świata i uczenie się ponoszenia ryzyka towarzyszy nam od dzieciństwa. Umiejętności tej nie wysysa się z mlekiem matki. Nie da się jej też kupić. Tego nie można nauczyć się teoretycznie. Przesuwanie własnych ograniczeń u naszych dzieci trzeba wpisać do modelu wychowywania rodzinnego i szkolnego. Młodzież dzisiaj ma coraz mniej okazji do naturalnego poznawania świata w środowisku rówieśniczym. Zupełnie inaczej niż my, którzy mogliśmy bawić się w tak niebezpieczne zabawy, jak choćby wspomniana „pierzynka”. Tego naturalnego, dziecięcego środowiska już praktycznie nie ma. Dlatego rodzice w domu, a nauczyciele w szkole świadomie powinni dzieciom stwarzać inne możliwości, dzięki którym poznawałyby radość z przekraczania własnych ograniczeń.
Wszyscy znamy obrazek dzieci trzymających linę podczas przedszkolnych wycieczek. Nie chcę powiedzieć, że ten sposób czuwania nad ich bezpieczeństwem jest błędem. Ale ta metoda nie może symbolizować modelu polskiej oświaty. Powinniśmy mieć świadomość, że linka daje poczucie bezpieczeństwa dziecku, a także jego opiekunom. Śmiem natomiast twierdzić, że trzymając się symbolicznej liny, mamy możliwość przeżyć tyle, na ile pozwoli nam wyciągnięta ręka dziecka. Ale to jest za mało. W najlepszym przypadku mogę się pobić jedynie z najbliższym sąsiadem i z tego doświadczenia wynieść dla siebie coś pozytywnego.
Szkoła w tym zakresie zrobiła już pierwszy znaczący krok. Wprowadzenie do gimnazjum projektu edukacyjnego otwiera nowe możliwości uczenia umiejętności miękkich. Niestety, nauczyciele są zobowiązani do zrealizowania z uczniem jedynie jednego projektu przez całe gimnazjum. To trochę za mało, aby młodzież mogła nauczyć się przełamywania oporów w kontaktach z dorosłymi. Szkoła nie powinna być wyspą hermetycznie zamkniętą, nastawioną jedynie na przekazywanie wiedzy. Powinna otworzyć się na najbliższe środowisko i z nim współpracować. Miarą sukcesu szkoły jest jej uczeń, świetnie funkcjonujący w naturalnym otoczeniu.
Dajmy dziecku poryzykować! Zacznijmy pracować metodą projektów!