Przez przypadek znalazłam się tamtej wiosny na „targach zatrudnienia” dla szkół prywatnych, gdzie mój życiorys wpadł w oko dyrektorowi niedużej prywatnej szkoły w Princeton, w stanie New Jersey. Po krótkiej rozmowie zaprosił mnie na wizytę i wywiad w tej szkole. Nie miałam zamiaru zmieniać szkoły ani też wyprowadzać się z Bostonu, ale z ciekawości pojechałam. I ta wizyta zmieniła kompletnie moje życie.
W Princeton Day School zastałam zupełnie nieznaną mi wówczas atmosferę. Grupy uczniów, zrelaksowane i wyraźnie „na luzie”, siedzą sobie na podłodze w korytarzach lub też na fotelach w sali tzw. „lounge”, przeznaczonej do odpoczynku w przerwach między lekcjami. Nie ma dzwonków. Jak zaczyna się kolejna lekcja, wszyscy wstają, „łapią” swoje plecaki, i podążają do odpowiednich klas. Nikt im nie mówi, co i kiedy mają robić i gdzie mają być; sami wiedzą.
Podążyłam za nauczycielem matematyki do jego klasy, by obserwować lekcje zaawansowanej algebry. Szesnastu uczniów zajęło miejsca w ławkach/stolikach. Po omówieniu prac domowych nauczyciel przystąpił do omawiania nowego tematu. Nie musiał sprawdzać listy, bo w tak małej klasie każda nieobecność byłaby natychmiast zauważalna. W trakcie wykładu uczniowie zadawali rzeczowe pytania – naprawdę chcieli wiedzieć i zawsze byli ochotnicy do odpowiedzi na wiodące pytania nauczyciela.
O odpowiedniej godzinie nauczyciel zadał kolejną pracę domową i powiedział klasie – znowu bez dzwonka – że pora iść na następną lekcję. Większość uczniów zabrała swoje książki i wyszła od razu, ale niektórzy zostali chwilkę, by zadać jakieś dodatkowe pytania. W międzyczasie, kolejna grupa młodzieży zaczęła „napływać” na lekcje geometrii. (Tu uczniowie chodzą od klasy do klasy, zmieniając konfiguracje, bo nie wszyscy wybierają te same przedmioty i nie koniecznie w tych samych grupach).
Wpadłam w zachwyt. Był to szalony kontrast z atmosferą „dyscypliny” w mojej – a przecież bardzo dobrej – szkole publicznej. W mojej szkole, kiedy tylko dzwonek dzwonił, uczniowie wybiegali z klasy; mieli 5, czasami 10 minut, by przejść do kolejnej klasy a budynek był duży. A jeśli chcieli w czasie lekcji wyjść do toalety, to musiałam im wydać przepustkę. Jeżeli mieli okienko w „rozkładzie”, to spędzali je pod nadzorem wyznaczonego nauczyciela, w specjalnej klasie przeznaczonej do studiowania i odrabiania lekcji (tzw. „study hall”.) By wyjść ze „study hall” również należało otrzymać przepustkę.
Zasadnicza różnica dotyczy też warunków pracy nauczycieli. W mojej dobrej, publicznej szkole klasy miały czasem aż do 30 uczniów. Nauczyciel uczył 6 klas, które spotykały się codziennie. Czasami „tylko” 5 klas, ale wtedy dostawał nadzór nad „study hall”. Czyli nauczyciel musiał na bieżąco mieć nadzór nad 120-150 uczniami. Trudno przy takich liczbach wiedzieć, co który uczeń umie i kto nie odrabia lekcji. Nauczyciele mieli stawić się do pracy pół godziny przed rozpoczęciem lekcji, tak by uczniowie mogli przyjść z pytaniami i prośbą o pomoc. Ale rzadko który uczeń przyjedzie do szkoły pół godziny wcześniej w tym celu.
W prywatnej szkole miałam – bo nie tylko przyjęłam tę posadę, ale uczyłam tam przez następne 12 lat – tylko 4 klasy, 12-18 uczniów w każdej. A czasami, w bardzo zaawansowanych klasach, była tylko garstka, 5-8 uczniów. Zarówno nauczyciele jak i uczniowie mieli w „rozkładzie” okienka przeznaczone na pracę indywidualną. Uczeń mógł sam zgłosić się po dodatkową pomoc. Ale nauczyciel również mógł zażądać takiej indywidualnej sesji, jeżeli uczeń nie spełniał wymagań. Mając tylko 50-60 uczniów, zawsze wiedziałam, co kto umie, kto ma trudności i kto nie odrabia lekcji. Jeszcze jednym luksusem szkoły prywatnej jest selekcja kandydatów. Szkoły publiczne muszą przyjąć wszystkich uczniów z danego rejonu. Szkoły prywatne mogą natomiast pozwolić sobie na selekcję. By zostać zaakceptowanym do szkoły prywatnej, uczeń musi spełniać wymagania akademickie przez tę szkołę ustalone. Czasami te wymagania są bardzo wysokie i mały procent kandydatów znajduje miejsce w najbardziej wymagających placówkach. Ale ci najlepsi, kiedy już tam się znajdą, są otoczeni rówieśnikami na podobnie wysokim poziomie oraz nauczycielami, którzy od początku stawiają wysokie wymagania i solidnie przygotowują na studia.
W systemie szkół niepublicznych kształci się około 10% dzieci i młodzieży. Bardzo często są to szkoły parafialne w dużym stopniu finansowane przez instytucje religijne, co pozwala na stosunkowo niskie czesne opłacane przez rodziców. Ale najbardziej popularne – w środowiskach, które na to stać – są szkoły tzw. „niezależne”. Szkoły „niezależne są finansowane częściowo z czesnego opłacanego przez rodziców, a częściowo z funduszu pochodzącego z prywatnej dotacji. Dotacje pochodzą od absolwentów i osób prywatnych, które chcą popierać szkolnictwo prywatne. Placówki niezależne mają status organizacji charytatywnych i wszelkie dotacje prywatne dawca może sobie odliczyć od opodatkowanych dochodów. Taki system zachęca do hojności i jest zasadniczą podstawą bytu szkół niezależnych.
Poniżej trochę danych statystycznych:
Na poziomie szkoły podstawowej, wiele szkół niezależnych charakteryzuje się alternatywnym podejściem do nauczania. Do nich należą szkoły takie, jak Montesori czy Godard. Ale jak już uczeń „dojdzie” do klasy licealnej, zasadniczym celem szkoły niezależnej będzie przygotowanie na studia. Prawie 100% młodzieży kształcącej się tam, idzie na studia wyższe, duży procent do elitarnych uczelni, takich jak Princeton, Harward, Yale czy MIT. Dlatego zapewniają one praktycznie luksusowe warunki – małe klasy i bliski kontakt z nauczycielami. Wielu uczniów szkół prywatnych ma na studiach przewagę nad rówieśnikami, którzy przyszli ze szkół publicznych, bo są przyzwyczajeni do bezpośredniej pracy z wykładowcą, co na uczelni już jest oczekiwane i praktycznie niezbędne do sukcesów akademickich.
Ta jakość nauczania ma swoją cenę. Średnia wysokość czesnego w szkołach niezależnych przekracza $20,000. W najbardziej elitarnych szkołach może ono przekroczyć $30,000. Na przykład w mojej byłej szkole, Princeton Day School, wysokość czesnego zależy od klasy. W obecnym roku szkolnym szkoła podstawowa (do 4tej klasy) kosztuje $24, 670 rocznie. 5-ta i 6-ta klasa kosztują $28,830 a w klasach 7-12 czesne wynosi $30,230. Princeton Day School jest szkoła „dzienna”. Uczniowie mieszkają w domu i są dowożeni do szkoły tylko na czas zajęć akademickich lub sportowych. Niektóre szkoły niezależne są rezydencyjne, uczniowie mieszkają w internacie na kampusie. W takich szkołach koszt może przekroczyć $40,000 rocznie.
Szkoły niezależne troszczą się o to, by kształcona tam młodzież nie ograniczała się do finansowej elity. Około 20-25% młodzieży w szkołach prywatnych otrzymuje stypendia. Decyzje o przyznaniu stypendiów oparte są głównie na wynikach akademickich i perspektywach akademickich sukcesów młodzieży. Czasem oparte są one na specjalnym talencie w jakiejś dziedzinie. Na przykład szkoła z ambitnym programem artystycznym może przyznać stypendium utalentowanej pianistce lub fotografowi. Większość szkół przyznaje stypendia utalentowanym sportowcom, by zapewnić wysoki poziom szkolnych drużyn sportowych, co w amerykańskiej kulturze jest bardzo istotne. Spora część uczniów w szkołach prywatnych – jeśli spełniają akademickie warunki przyjęcia – otrzymuje pomoc finansową opartą na potrzebach finansowych rodziców. Moja szkoła, Princeton Day School, przeznacza w budżecie ponad 2 miliony dolarów rocznie na pomoc finansową. Stypendia mogą pokrywać całą wysokość czesnego, ale w większości wypadków pokrywają je częściowo.
Wysokość stypendium | Procent stypendystów |
Do 10 tysięcy dolarów | 26% |
10-15 tysięcy dolarów | 21% |
15-20 tysięcy dolarów | 35% |
Ponad 20 tysięcy dolarów | 18% |
Poza wspaniałym przygotowaniem akademickim szkoły niezależne celują również w kształtowaniu młodzieży w nie-akademickich wymiarach. Uprawianie sportów stoi wysoko w całym kraju. Ale w publicznych szkołach na ogół ogranicza się to do najbardziej utalentowanych sportowo młodych ludzi. W szkołach niezależnych, uczestniczenie w sportach jest praktycznie wymagane. Na wiosnę może to być baseball, lacrosse, tenis czy biegi przełajowe. Jesienią piłka nożna, amerykański football lub (dla dziewczyn) field hockey. Zimą hockey, koszykówka lub siatkówka. Prawie wszyscy uczniowie uczestniczą w dwóch lub trzech dyscyplinach sportowych. Po lekcjach zostają na trening lub zawody.
Nauczyciele są często przyjmowani do pracy nie tylko pod kątem przedmiotu, którego uczą, ale też sportów, w jakich mogą trenować młodzież. Poza sportami można też uczestniczyć w zajęciach muzycznych lub artystycznych. Princeton Day School ma program teatralny który śmiało może dorównać niektórym teatrom zawodowym.
Często niezauważanym, ale w mojej opinii bardzo ważnym czynnikiem jest wpływ szkół niezależnych na poziom oświaty powszechnej. Stanowią one miarę jakości, do której co bardziej ambitne szkoły publiczne mogą się przymierzać. I często najlepsze szkoły publiczne – te gdzie presja rodziców zmusza do wysokich standardów – starają się osiągnąć podobne wyniki nauczania, i wysoki stopień młodzieży dostających się na najlepszych uczelnie. Kilkanaście lat temu szkoły niezależne zaczęły wprowadzać do programów nauczania kursy na poziomie uniwersytetów. Niedługo potem najlepsze szkoły publiczne poszły za ich przykładem. Ilość takich kursów oferowanych przez szkołę i procent młodzieży, które takie kursy biorą jest teraz jedną z miar jakości szkoły.
Bardzo często słyszy się potoczne opinie, że oświata amerykańska jest na słabym poziomie w stosunku do Europy. Nie wiem jak obiektywnie mierzyć poziom oświaty. Może ta opinia jest słuszna statystycznie na skalę krajową. Ale z moich osobistych doświadczeń zarówno rodzicielskich jak i nauczycielskich wynika, że ta ocena nie dotyczy młodzieży kształcącej się w szkołach niezależnych. Nie jest to duży procent populacji, pewnie poniżej 2% młodzieży w wieku szkolnym. Ale jest to elita, która w dużym stopniu będzie kształtowała przyszłość tego kraju.
Anna Olecka