Po latach zastanawiam się, jak potoczyły się losy moich wychowanków? Wiem, że wielu z nich nie opuściło zaklętego praskiego „trójkąta bermudzkiego”, powielając mało ciekawe życie własnych rodziców. Wiem także, że jest też ogromna armia wychowanków, z których jestem dumny. Mogę powiedzieć, że robią karierę w kraju i za granicą: zostali przedsiębiorcami, zarządzają poważnymi firmami. Są także zwykłymi, uczciwymi pracownikami. Co z pozostałymi?
Kultura praskiej ulicy wtapiała się w funkcjonowanie rodzin naszych wychowanków. Oderwanie ich od jej wpływów dawało szansę na zmianę życia praskiej młodzieży. Założeniem mojej pracy było pokazanie alternatywnych modeli budowania własnej przyszłości. Chciałem pokazać im inny model życia. Świat, w którym ludzie żyją inaczej, mają inną hierarchię wartości. Pretekstem do realizowania mojego modelu wychowawczego były wyjazdy na obozy narciarskie do schronisk położonych wysoko w górach. Obóz dla moich wychowanków miał cel sportowy. Wszyscy mieli za zadanie nauczyć się jeździć na nartach. Jednak dla mnie najcenniejsze było to, że mogli pobyć z ludźmi z innych środowisk. Forma, jaką przyjąłem miała pomóc mi oderwać ich od jedynego znanego im modelu życia – praskiego podwórka i przenieść ich w inny świat.
Byłem bardzo zadziwiony widząc, jak moi wychowankowie są zagubieni w zupełnie innym klimacie społecznym. Wypoczywaliśmy wspólnie ze studentami zakochanymi w górskiej przyrodzie, ludźmi biznesu poszukującymi miejsca do relaksu i wyciszenia, emerytami którym góry towarzyszyły przez całe życie. Nas wszystkich łączyło jedno – szczególny stosunek do górskiej przyrody, a także myśl, że wszyscy przyjechaliśmy tutaj, aby ładować akumulatory do dalszego funkcjonowania. W tym wyjątkowym miejscu musieli się odnaleźć moi wychowankowie. Rozkrzyczani, agresywni w kontaktach między sobą, mało subtelni w relacjach z pozostałymi.
W pierwszych dniach naszego pobytu czuło się dystans, jaki występował pomiędzy nimi a pozostałą częścią naszej górskiej społeczności. Starzy bywalcy wypraw górskich byli zadziwieni tak odmienną kulturą bycia moich wychowanków. Ale w ich zachowaniu nie czuło się dezaprobaty. Po kilku dniach zaakceptowali wspólnych towarzyszy wyprawy, a nawet stali się pomocni w mojej pracy wychowawczej. Dopiero dzisiaj, poprzez ten artykuł, mam okazję podziękować tym ludziom za ich zrozumienie, tolerancję i wsparcie jakiego mi udzielali na tym obozie.
Kolejny raz okazało się, że moi wychowankowie stanęli na wysokości zadania. I w związku z tym jest mi wstyd, że miałem w sobie tak małą wiarę w ich wrażliwość i wyczucie. Z drugiej strony jednak jestem dumny z tego, jak szybko wkomponowali się w klimat tego domu. Po pierwszych trudnych doświadczeniach zaczęli budować fajne relacje z ludźmi z tak przecież odległych środowisk. Patrzyłem na naszych chłopaków i podziwiałem ich.
Po powrocie do domu często w rozmowach wracali do tamtych chwil i planowali następne wypady. Z entuzjazmem opowiadali swoim kolegom, jak ważny był to dla nich wyjazd. W codziennej pracy mogłem zauważyć pierwsze pozytywne zmiany w ich postawie i zachowaniu. Było to potwierdzenie, że kierunek mojej pracy był właściwy. Cieszę się, że wielu wychowanków kontynuuje swoje pasje narciarskie do dziś. Wiem, że niektórzy z własnymi dziećmi, w taki sposób spędzają urlopy.
Skąd te wspomnienie i nostalgia do takich odległych czasów? Jeden z uczestników tamtego obozu obchodzi właśnie 50-lecie urodzin. Uroczystość ta miała być także dla mnie dużym wydarzeniem – zostałem na nią zaproszony. Dzień przed wielkim świętem odwiedziłem specjalistyczny sklep ze sprzętem narciarskim. Chciałem, żeby prezentem, który przygotowałem solenizantowi, w naturalny sposób nawiązać do naszych wspólnych obozów narciarskich. Rozmowa z doradcą była długa i wyczerpująca. Szukałem nart szczególnych, dla szczególnego gościa, na szczególną okazję. Ten prezent miał przypomnieć bohaterowi imprezy, że to na jednym z tych obozów poznał swoją przyszłą żonę, i z nią stworzył wspaniałą rodzinę. Przed samą imprezą byłem podekscytowany, chciałem znaleźć potwierdzenie, że znajdę się w rodzinie, z której mój wychowanek jest dumny. Wśród zaproszonych gości byli najbliżsi – kilkanaście osób oraz ja. Czułem się wyróżniony przez solenizanta tym faktem i byłem szczęśliwy, że zostałem zaakceptowany przez całą jego rodzinę. Bardzo szybko poczułem się, jak jeden z nich. Tańcom i śpiewom nie było końca.
Nie jestem pewien, czy mój udział w kształtowaniu osobowości naszego solenizanta był znaczący, ale nawet jeżeli był tylko symboliczny, to dopiero po kilkudziesięciu latach mogę zobaczyć jego efekty. Chyba dlatego praca z ludźmi jest tak bardzo trudna i na bieżąco często bywa niewdzięczna. Z perspektywy moich przemyśleń i doświadczeń widzę to odrobinę inaczej. Ani świat moich wychowanków nie był tak zły, jak mi się wydawało, ani ten świat, który im proponowałem, nie był tak wspaniały. Myślę, ze w tej pracy brakowało mi pokory i głębszego spojrzenia, może wtedy częściej przeżywałbym takie wspaniałe uroczystości jak ta, o której wspomniałem.