Do paru lat popularyzowana jest także w środowisku oświatowym. Wielu pedagogów, wychowawców i nauczycieli stosuje ją z powodzeniem.
Metoda ta wykracza poza ramy stworzone przez model behawioralny oparty na karze i nagrodzie. Szczególnie przydaje się wtedy, kiedy wzmocnienia negatywne, takie jak: uwagi, oceny niedostateczne czy dyscyplinujące rozmowy przestają działać. Zanim więc w geście bezradności opuścimy ręce wobec prowokacyjnych zachowań uczniów, spróbujmy metody konstruktywnej konfrontacji.
W literaturze psychologicznej opisuje się dwa modele konstruktywnej konfrontacji – Johnsona oraz O’Flynna i Kennedy’ego.
Johnson proponuje model czteroelementowy, składający się z:
1) Opis faktu;
2) Nazwanie emocji w języku ja wraz z uzasadnieniem;
3) Precyzyjne sformułowanie oczekiwań;
4) Interpretacja, nazwanie problemu.
Wymienieni wyżej amerykańscy uczeni proponują następujący przebieg konstruktywnej konfrontacji. Nauczyciel zaczyna rozmowę z uczniem od stwierdzenia faktu. Ważne, żeby na tym etapie wykluczyć wszelką interpretację. Następnie nauczyciel nazywa własne emocje. Otwarcie przyznaje się do irytacji, gniewu, niepokoju, a także jej uzasadnia odwołaniem się do przyjętych reguł. Wypowiedz nauczyciela kończy jednoznaczna kontestacji: „mamy problem”. Pozwalamy sobie na moment ciszy, który uczniowi zabrać głos we własnej sprawie. Często słyszymy wtedy przeprosiny. Rozmowę kończymy pytaniem, co zrobimy, żeby rozwiązać problem.
Po zastosowaniu tej metody wato zadać sobie parę ważnych pytań:
1) Czy uczeń zmienił swoje zachowanie?
2) Czy poprawiła się jakość relacji między uczniem a nauczycielem, stosującym tę metodę?
3) Czy polepszyła się atmosfera w klasie?
4) Czy uczeń bierze odpowiedzialność za własne czyny?
5) Czy metoda ta warta jest propagowania w gronie nauczycielskim.
Na zakończenie trzeba powiedzieć, że metoda jest skuteczna, nie stanowi jednak panaceum na wszystkie możliwe problemy.