Coursera jest to związek około dwóch tysięcy uniwersytetów na świecie, które zdecydowały się na prowadzenie pewnej ilości bezpłatnych kursów dla zainteresowanych. W gronie zrzeszonych w tym projekcie uniwersytetów znajdują się uczelnie mające renomę na wysokim, światowym poziomie, jak na przykład Stanford University lub University of Toronto. Wszystkie wykłady w ramach tego programu są zamieszczone nieodpłatnie na specjalnym portalu Coursery. Można sobie zadać pytanie: dlaczego z jednej strony uniwersytety na całym świecie, a szczególnie w Australii, narzekają na kryzys finansowy, a z drugiej strony organizują bezpłatne kursy? Oczywiście, odpowiedzi jest kilka. Może jedną z nich jest to, że uniwersytety te chcą dołączyć do digitalnej rewolucji – w końcu chcą ciągle być naukową awangardą. Może to również oznaczać piękny gest w kierunku tych, których normalnie nie byłoby na to stać – Coursera daje im szansę to zmienić. Jest oczywiście jeszcze inny powód – 13 lat pracy dydaktycznej na uniwersytetach pokazało mi, że uczelnie te stają się coraz bardziej organizacjami biznesowymi, a coraz mniej instytucjami państwowymi, które mają w swojej misji rolę społeczną. Uwzględniając wszystkie wyżej wymienione powody, wydaje mi się, że szkoły wyższe traktują Coursera jako skuteczny sposób zrekrutowania nowych studentów. Chociaż kursy są nieodpłatne i prowadzone przez wykładowców uniwersyteckich, jednak studenci Coursery nie otrzymują żadnych uprawnień, ani kwalifikacji w drodze do dyplomu uniwersyteckiego. Ten rok jest przełomowy, ponieważ niektóre kursy Coursera mogą być zakwalifikowane, jako pierwszy etap zdobycia wykształcenia. Zależy to jednak od decyzji danego uniwersytetu. Chociaż wielu zainteresowanych ta możliwość może ucieszyć – ja mam na ten problem inne spojrzenie. Nowe rozwiązania niewątpliwie idą w dobrym kierunku. Otwierają szansę wielu ludziom, którzy chcą pogłębiać własną wiedzę. Ale kryje się za tym pewne niebezpieczeństwo. Uniwersytety prywatne, nowo powstałe, bez historii i pozycji mogą wykorzystać założenia tego programu, i w ten sposób skutecznie zrobić nabór przyszłych studentów. Światowy trend dotyczący powstawania nowych, prywatnych uczelni spotyka się z dezaprobatą wielu środowisk akademickich, ponieważ życie pokazuje, że ze względu na niejasne regulacje prawne dotyczące otrzymywania akredytacji i prowadzenia uczelni powodują spadek jakości nauczania
Na tramwajach w Melbourne można zobaczyć reklamy szkół wyższych obiecujących dyplom po 2 latach studiów. „Po co tracić czas?” głosi entuzjastyczny napis. Dla mnie jako naukowca i wykładowcy takie reklamy budzą mało pozytywnych emocje. Należy sobie zadać pytanie, czy celem studiowania jest tylko otrzymanie dyplomu, czy też zdobywanie wiedzy, która jest niezbędna w danej dziedzinie. Jeżeli chodzi tylko o sam dyplom, to ta reklama jest adekwatna. Uważam natomiast, że zadaniem uczelni jest dostarczanie wiedzy, dochodzenie do prawdy, kształtowanie pogłębionego poglądu w danej dziedzinie, a dopiero w dalszej kolejności konsekwencją tego jest dyplom, który potwierdza posiadanie tej wiedzy. I dlatego też reklamy są w moim odczuciu nie do końca uczciwe. Dyplom uniwersytecki jest nie tylko profesjonalnym dyplomem, ale również pewnym przywilejem i – mam nadzieję – oznaką ogólnej wiedzy i szacunku dla niej. Być może mój pogląd jest elitarny, zawsze kochałam wiedzę i zawsze wiedziałam, że będę studiowała na uniwersytecie i pisała. Dzisiejsze czasy się jednak zmieniają. Dostęp do wiedzy, między innymi dzięki Internetowi staje się łatwiejszy. To jest ogromny przywilej i dzięki niemu wiedza staje się powszechna. Zgadzam się z tymi zmianami i je akceptuję, pod jednym warunkiem że jakość nauki i nauczania nie pogorszy się. Zmiany są w sposobie przekazywania wiedzy są nieuniknione, ale nie powinno się to dziać kosztem obniżenia poziomu nauczania. Jeżeli chodzi o Coursera czas to pokaże.
Coursera jest tylko jednym z wielu nowych narzędzi współpracy ze studentami w świecie uniwersyteckim. Niemal każda szkoła wyższa ma sporą ilość studentów zaocznych (lub jak się ich tutaj nazywa – Distance Education Students). Na ogół wykładowca prowadzi tradycyjne wykłady i seminaria w trybie dziennym, a ponadto w nowych formach współpracuje ze studentami zaocznymi. Od wielu już lat, kadra pedagogiczna w Australii używa albo Blackboard lub Moodle – portali, na których wszystkie materiały, wykłady i seminaria dostępne są dla studentów. Od jakiegoś czasu także i moje wykłady są nagrywane, i wraz z prezentacjami w Power Poincie oraz notatkami z wykładów, są umieszczane w sieci. Dzięki tym metodom formalnie rzecz biorąc staję się na równi dostępna studentom zaocznym, tak jak mogę być w kontakcie ze studentami dziennymi. Jedynym problemem jest to, że obie grupy studentów potrzebują ze mną kontaktu, a jest nie zawsze możliwe (ze względu na to, że moje godziny spotkań ze studentami mogą wypadać w godzinach pracy studentów zaocznych).
Portale Moodle i Blackboard są również dostępne dla studentów dziennych. Ma to swoje także negatywne konsekwencje – studenci dzienni często przestają przychodzić na wykłady, ponieważ jest im łatwiej kliknąć na portal, wysłuchać wykładów i zobaczyć notatki i slajdy bez żadnego wysiłku z ich strony. Wykładowcy ze wszystkich wydziałów narzekają, że z tego właśnie powodu wykładają do pustych ścian lub dla kilku najlepszych studentów, którzy przyszli osobiście na wykład. Nie jestem pewna, czy takie ułatwianie nauki studentom dziennym jest tak naprawdę im pomocne. Robienie notatek oraz bezpośredni kontakt z wykładowcą to także bardzo ważne elementy nauki, które stają się rzadkością. Ponadto poziom i energia zajęć jest inna, kiedy mówi się do niemal pustych sal wykładowych. Jest to też problem dla wykładowcy, jaki punkt wykładu powinien być szerzej omówiony, i jak lepiej udostępnić materiał słuchaczom (którzy są niemal zawsze nieobecni). Chociaż portale są bardzo dobrą alternatywą dla zaocznych studentów, nie są one tak samo dobre dla studentów dziennych, którzy tracą moim zdaniem inspirujący kontakt z wykładowcą i szanse na dyskusje i intelektualną stymulację, która wymaga obecności w klasie. Ja mam wspaniale wspomnienia z seminariów z University of Toronto, w których uczestniczyło około dziesięciu studentów z fantastycznym profesorem (Professor Wingell), gdzie z wielką pasją omawialiśmy problemy filozoficzne lub historyczne – był to niezapomniany okres mojego życia, nie tylko ze względu na kontakt ze wspaniałymi profesorami, ale również wieloletnią przyjaźń z innymi studentami, z którymi miałam podobne zainteresowania intelektualne. Studia to czasem jedyny okres naszego życia, kiedy możemy sobie pozwolić na takie intelektualne zainteresowania i przyjaźnie, zanim praktyczne sprawy życiowe staną się naszymi priorytetami. Obawiam się, że moi studenci nie będą mieli takich wspomnień, tylko kliki na portale uniwersyteckie.
Jeśli chodzi o studentów zaocznych chciałabym zakończyć ten artykuł zabawnym przykładem. Dwa lata temu miałam jednego zaocznego studenta (nazwijmy go John Smith), który pisał fatalne eseje w stylu telegraficznym. Po pierwszym eseju napisałam mu notatkę: „Proszę, skorzystaj z pomocy Centrum dla Studentów lub przyjdź na konsultacje ze mną”. Nic, nie ma odpowiedzi. Następny esej Johna również fatalny i dziwnie telegraficzny, np. „ta teoria jest dobra. Przygotowuje do następnego kroku.” etc, etc. Byłam przepracowana sprawdzaniem esejów, ale jakoś intuicja kazała mi sprawdzić skąd pochodzi John Smith. I co się okazało? John Smith był Majorem Johnem Smith na linii frontu w Afganistanie w Armii Australijskiej! Odstawiłam esej i moje wysokie standardy na moment i spojrzałam na to inaczej: major Smith chce dostać normalną pracę po powrocie z Afganistanu (jeśli wróci żywy). „Dałam” mu 55%, i trochę zachęty na przyszłość.