Czy kocham bardziej budynki czy ludzi? Część 1

Jak trafia się do zawodu nauczyciela? Dlaczego się w nim pozostaje? Czasem prowadzi doń okrężna i nieoczywista droga, na której końcu jest ogromna satysfakcja…

Gdy byłam małą dziewczynką bardzo interesowała mnie czarna teczka mojego taty. Siedział długo po nocach i uczył się lub rysował przy desce kreślarskiej rysunki, które rano składał do torby i szedł do pracy lub jechał na uczelnię.  Zaszczepił we mnie miłość do projektów. Jako młoda pani magister dostałam pracę w urzędzie. Nie minął rok, gdy każdy dzień stał się dla mnie udręką. Początkowa fascynacja projektami składanymi do urzędu szybko znikła. Pewnego dnia trafiłam na ogłoszenie Zasadniczej Szkoły Budowlanej. Od nowego tygodnia zostałam już nauczycielem. Szybko też zorientowałam się, że ten rodzaj pracy to nie lada wyzwanie. Szkoła nie cieszyła się najlepszą opinią a ja byłam bez przygotowania pedagogicznego i bez doświadczenia. Pierwszy rok pracy to była przysłowiowa droga przez mękę. Uczniowie nie czuli respektu, nie potrafiłam zainteresować tematem, nie wspominając o jakimkolwiek szacunku.  Często prosiłam o pomoc lub interwencję pedagoga lub dyrektora szkoły. Niewiele to jednak pomagało, a mnie samą każde wejście do szkoły kosztowało wiele wysiłku. Nie poddałam się, wróciłam po wakacjach letnich. I… trudno mi określić co takiego się zmieniło, ale uczniowie, ci sami którzy wcześniej mocno  dawali mi się we znaki, słuchali i interesowali się lekcją. Szybko nawiązałam z podopiecznymi nić porozumienia. Częste były przypadki, że przychodzili do mnie rodzice z prośbą o rozmowę z synem, gdyż wg nich miałam dobry i duży wpływ. Po kolejnych dwóch latach przeprowadziłam się do Warszawy. Po kilkuletniej pracy na budowie i w biurze projektowym, znów trafiłam do pracy w szkole. W szkole, w której każdy dzień pracy to przyjemność. Lubię pracę z młodzieżą i wiem, że oni również doceniają mój wkład w pracę. Nie znaczy to, że nie ma trudnych chwil czy sytuacji.

            Szkoła, w której pracuję, cieszy się powodzeniem i dobrą opinią. Chlubą naszą jest złota tarcza i odznaka szkoły sukcesu. Borykamy się jednak z ograniczeniami lokalowymi. Krótko mówiąc; wielu uczniów i nauczycieli a mało miejsca. Powoduje to, że nauczyciele rzadko przypisani są do sali. Ja jestem jednym z wyjątków. Mam swoją pracownię, którą urządziłam wg potrzeb przedmiotów, których nauczam. Dyrekcja zgodnie z moją prośbą, wymalowała salę, zakupiła szybki komputer, by działały programy do obliczeń i rysunków, oraz tablicę multimedialną. Praca w „swojej sali” jest wygodna; uczeń wie gdzie jestem, zawsze mam pod ręką opracowania, tabele itp. pomoce, ale też nie muszę przenosić się co lekcję do innej sali, mam własne biurko i wodę, której także na lekcji, z racji problemów z krtanią, muszę pić ogromne ilości. Dla osób pracujących w biurach wszystko to jest standardem, ale nie w mojej szkole. Każdego dnia cieszę się udogodnieniami, jakie mam.

            Jestem jednym z nauczycieli, którzy przygotowują uczniów do Olimpiady Wiedzy i Umiejętności Budowlanych. Stawka jest wysoka, gdyż nagrodą jest indeks na wybraną uczelnię, także Politechnikę Warszawską, która jest marzeniem naszych absolwentów. W obecnym roku szkolnym pięciu uczniów zdobyło indeks, przy czym dwóch będąc dopiero w drugiej klasie. Znaczy to, że maturę mają za dwa lata (technikum jeszcze czteroletnie) a im wystarczy zdać na minimalne 30% by być studentami najlepszej polskiej uczelni technicznej. Niestety, szybko okazało się, że przysłowiowa woda sodowa uderzyła im do głów. Wielu nauczycieli skarży się na arogancję i wyniosłość wspomnianych chłopców. Kilka dni temu jeden z nich został po lekcji i sam rozpoczął rozmowę. Usiadł na ławce, nogi złożył w kopertę i opowiedział swoją wersję wydarzeń. Miał wyraźnie załzawione oczy. W trakcie rozmowy zdałam sobie sprawę jak dobrze, że mam salę w której mogę swobodnie rozmawiać. Ta moja pracownia, którą tak pieczołowicie urządziłam, jest narzędziem – nie celem. Mało bywam w pokoju nauczycielskim gdyż przerwy zajmują mi uczniowie, którzy wiedzą gdzie jestem i że mogą swobodnie porozmawiać.

            Kilka lat temu, na jednym ze szkoleń, na którym byłam, przytoczono słowa Kena Robinsona, o którym wtedy  usłyszałam po raz pierwszy, mówiące m.in., że „nauczyciel jest jak ogrodnik …”. Po powrocie do domu od razu odszukałam całą wypowiedź, też nie tą jedną jedyną, ale też dowiedziałam się kim jest naukowiec. W każdym bądź razie czasem powtarzam sobie c.d. wypowiedzi, że „… rośliny nie można zmusić by rosła …”.

No właśnie, nie można zmusić. Można natomiast pokazać, wskazać, poświęcić czas i energię. Dobrze gdy sprzyjają ku temu warunki lokalowe.

            W kwietniu moi wychowankowie skończyli szkołę. To była pierwsza klasa którą doprowadziłam do końca. W dniu rozdania świadectw widziałam jak ciężko im było wyjść z sali. Nie chodziło o mury szkoły, zwyczajnie przywiązaliśmy się do siebie. Dla mnie osobiście, był to dzień kiedy dokładnie uzmysłowiłam sobie, że w szkole jestem bo „kocham ludzi, nie budynki”.

Add a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *