Darmowe podręczniki – hit czy niekoniecznie?

Temat bezpłatnych podręczników jest obecnie bardzo „gorący” i kontrowersyjny – dziś chciałabym spojrzeć na niego z punktu widzenia rodzica i … zaprosić do dyskusji.

Jako mama wielodzietna co roku z przerażeniem myślę o konieczności zaopatrywania moich synów w podręczniki. To spora pozycja w naszym rodzinnym budżecie, wrzesień zaś jest jednym z najbardziej „kosztownych” miesięcy: opłaty za ubezpieczenia dzieci w szkole, wpłaty na Rady Rodziców, wyposażenie papiernicze… Pomnożone przez cztery nawet niewielkie sumy urastają do sporych rozmiarów. Przyznaję więc, że z dużą ulgą przyjęłam informację, że mojego świeżego gimnazjalisty nie będę musiała w tym roku zaopatrywać w książki, ponieważ otrzyma je bezpłatnie na roczne użytkowanie od szkoły. Brzmiało to bardzo zachęcająco. A jak wygląda praktyka?

Zacznę od tego, że jako edukatorka miałam okazję rozmawiać z licznymi nauczycielami gimnazjum, którzy przez całą końcówkę poprzedniego roku szkolnego musieli podejmować decyzje dotyczące wyboru podręczników dla pierwszoklasistów. Byłam zatem świadkiem rozterek i problemów – czy lepiej wybrać podręcznik ulubionego wydawnictwa, co wiąże się z większymi kosztami, czy raczej inne wydawnictwo, dzięki czemu dostaniemy też ćwiczenia? Nie wiem, czy wszyscy rodzice zdają sobie sprawę, że nauczyciele mogli wprawdzie dokonywać wyboru, ale w ramach ograniczonej kwoty, znacząco niższej od tej, którą jako rodzice co roku wydawaliśmy na wyposażenie naszych dzieci do szkoły.

To jednak punkt widzenia nauczycieli. Jak to wygląda od strony rodzica? Cóż, nie ukrywam, że zaoszczędzone 350 złotych nie jest sumą bagatelną. Odpadła nam również konieczność wyszukiwania podręczników w różnych internetowych księgarniach (od dawna już nie kupujemy „w realu”), porównywania cen, czekania na dostawę jednego tytułu, którego akurat zabrakło… Tu zatem ogromny plus: oszczędność czasu i pieniędzy oraz jedna rzecz „z głowy” w życiu rodziców licznego potomstwa to ogromna korzyść.

Czy są jakieś minusy tej sytuacji? Po pierwsze, podręczniki pojawiły się dopiero pod koniec trzeciego tygodnia roku szkolnego – opóźnienie niby niewielkie, ale znaczące. Jest ich też znacząco mniej niż w plecaku starszego syna, obecnie w trzeciej klasie gimnazjum. Zwraca uwagę brak ćwiczeń, zbiorów zadań czy atlasów. Z jednej strony – doskonale, mniej noszenia codziennie na plecach. Z drugiej – pojawia się niepokój: czy to wystarczy?

Muszę przyznać, że jestem bardzo ciekawa, jak nauczyciele poradzą sobie z wyzwaniem, jakim jest ograniczona ilość materiałów. Jak? Wyobrażam sobie następujące możliwości:

  • Część nauczycieli zapewne zdecyduje się na przygotowywanie własnych kart pracy czy ćwiczeń i rozdawanie ich uczniom w formie „kserówek”. Stanowczo nie jestem zwolenniczką takiego rozwiązania: z własnych doświadczeń uczniowskich i nauczycielskich pamiętam, że takie luźne kartki gubią się, mną, wypadają – nie są traktowane ze szczególną rewerencją, poza tym sprawiają wrażenie bałaganu.
  • Dostępnym rozwiązaniem jest wykorzystanie nowoczesnych technologii, a więc Internetu: wysyłanie zadań czy prac domowych mailem, umieszczanie ich na platformie Moodle lub innych platformach e-learningowych; wykorzystanie portali edukacyjnych jak choćby Khan Academy. To doskonałe rozwiązanie – dzieciaki i tak dostęp do internetu mają zawsze przy sobie: czy to w smartfonie, czy to w tablecie czy wreszcie w komputerze; dobrze jest pokazywać im, że nie są to urządzenia służące wyłączenie zabawie, a Internet nie jest wyłącznie zbiorem gier i ściąg: że można się dzięki nim skutecznie i w ciekawy sposób uczyć.
  • A może powrót do przeszłości? Wszak my – rodzice – w czasach szkolnych musieliśmy zadowolić się o wiele mniejszą liczbą pomocy naukowych niż nasze dzieci. Ograniczony był również dostęp do drukarek czy kserokopiarek. A jednak nasi nauczyciele dawali sobie radę! W jaki sposób? Zamiast rozdawać gotowe karty pracy – dyktowali polecenia lub zapisywali je na tablicy. Samodzielnie robiliśmy notatki. Zużywaliśmy sporo zeszytów i ścieraliśmy pióra, ale jednocześnie wprowadzaliśmy w życie „nauczanie wielozmysłowe”, wyrabialiśmy charakter pisma, a przepisując – czy zapisując dyktowane – od razu przetwarzaliśmy informacje w mózgu. Być może dzięki temu udało nam się jakoś zdobyć wykształcenie, pomimo braku Wikipedii i Google? Żarty żartami, ale naukowcy wskazują na związek aktywności rąk ze skutecznością przyswajania wiedzy. Może więc czeka nas powrót do pisania?

Nie wiem, jakie podejście do problemu wybiorą nauczyciele mojego syna – będę to obserwować z zainteresowaniem. Na razie cieszę się oszczędnościami, cieszę się wyrabianiem w dziecku szacunku dla książek, z których przecież po nim ktoś jeszcze będzie korzystał, cieszę się z „ekologicznego” podejścia (które sama pamiętam ze szkoły – te metryczki na tylnej okładce podręcznika!). Cieszę się, że ograniczone zostały czasem absurdalne pomysły niektórych pedagogów (jak na przykład czteroczęściowy podręcznik do przedmiotu, którego jest jedna godzina w tygodniu, który pozostawał niewykorzystany… ale pieniądze przepadały). Pomimo zrozumienia, jakie mam dla nauczycieli, z optymizmem patrzę na zmiany pełna nadziei, że przyniosą wiele dobrego – zmuszając nauczycieli do kreatywności, a uczniów – do pracy.

A jaka jest Państwa opinia, Państwa doświadczenia?

Add a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *