Większość rodziców czytających te słowa należy prawdopodobnie tak jak ja do tak zwanego Pokolenia X: urodzeni w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, dorastali w PRL, w latach 90-tych weszli na rynek pracy, część zrobiła oszałamiające kariery w rodzącym się kapitalizmie, wszyscy są dziś dojrzałymi, dorosłymi i spełnionymi ludźmi – no i rodzicami. A jako rodzice – jak wszystkie pokolenia przed nami – chcemy, aby nasze dzieci miały lepiej niż my. A ponieważ wiele z nas dobrze poradziło sobie w życiu, mamy możliwości, aby im to „lepiej” zapewnić. Żyjemy w wolnym kraju i wolnym rynku – za pieniądze można dziś kupić wszystko. Dość powszechne więc jest spełnianie własnych marzeń z dzieciństwa, których nasi rodzice spełnić nie mogli, poprzez nasze dzieci. Kupujemy więc: książki i zabawki, lalki Barbie i klocki Lego. Pamiętam ekscytację niesamowitym, ogromnym zestawem z Gwiezdnych Wojen – mam wrażenie, że cieszyliśmy się nim z mężem bardziej, niż nasi synowie…
I tu właśnie pojawia się problem. Właśnie ta sytuacja uświadomiła mi, że może jednak popełniamy gdzieś błąd? Dlaczego nasze dzieci nie szalały z radości na widok X-winga z Lego? Być może dlatego, że wcale tak bardzo go nie chciały. Być może dlatego, że to nie ich, ale nasze marzenie spełniliśmy. A być może dlatego, że zabawka pojawiła się w domu, zanim jeszcze dzieci zdążyły o niej naprawdę zamarzyć?
Pamiętam swoje doświadczenie z dzieciństwa: marzenie o posiadaniu walkmana. Pamiętam długie miesiące starannie odkładanych do puszki drobniaków. Pamiętam moment, kiedy suma była na tyle wysoka, że mogłam wreszcie pomyśleć o zakupie. Doskonale pamiętam, że japońskie cacko było zupełnie poza moim zasięgiem finansowym, kupiłam więc polskie urządzenie. Odtwarzacz był czerwony i miał pasek, na którym można go było zawiesić na szyi. Podejrzewam, że do dziś leży w którejś z szafek – nie potrafiłam się nigdy zdobyć na to, by go wyrzucić. Wiem też, że pamiętam te wydarzenia tak dobrze, bo było to moje marzenie, moje wyrzeczenia, moje oczekiwanie i wreszcie moje osiągnięcie. Miałam poczucie sprawczości – okazało się, że jeśli czegoś bardzo chcę, mogę do tego doprowadzić – wysiłkiem, pracą (ech, te zbierane latem maliny!) i cierpliwością.
Później, w szkole średniej, poczytywałam sobie za punkt honoru samodzielne zdobycie pieniędzy na moje potrzeby. Udzielałam korepetycji z angielskiego znajomym i rodzinie. Wiem, że wiele osób z mojego pokolenia ma podobne doświadczenia. I jestem dziś z tych doświadczeń dumna.
A jednak, jak zauważył ostatnio mój przyjaciel, własnym dzieciom nie daję okazji zdobycia podobnych doświadczeń. Chcę, aby mieli lepiej niż ja – jeśli więc czegoś pragną, w miarę możliwości im to daję, skoro mam na to środki. Czy jednak rzeczywiście dzięki temu ich życie będzie lepsze niż moje? Czy dając im to, czego chcą lub potrzebują, nie odbieram im jednocześnie ważnego doświadczenia: pracy, cierpliwości, poczucia sprawczości? Czy nie jest to właśnie rozpieszczanie? Czy wskutek moich działań nie będą oni gorzej przygotowani do funkcjonowania w świecie? Czy nie przyczyniam się do robienia z moich dzieci „pokolenia instant”, które wszystko musi mieć już, natychmiast, teraz, które nie potrafi czekać? Może jednak dając – tak naprawdę o wiele więcej odbieram?
Mam poczucie, że to bardzo ważna umiejętność, której muszę się, jako matka, nauczyć: mówienie nie. Pokazywanie, że jeśli czegoś chcesz, musisz zdobyć to samodzielnie. MOŻESZ zdobyć to samodzielnie. Zachęcanie do pracy, angażowania się, podejmowania wysiłku i ryzyka, przejmowania odpowiedzialności. W moim świecie była to konieczność – w świecie moich dzieci stwarzanie warunków do tych doświadczeń jest trudne i wymaga ode mnie jako rodzica wysiłku. Również wysiłku emocjonalnego, jakim jest odmówienie dziecku czegoś, co przecież mogę mu dać – w imię wyższych racji. Tylko czy to faktycznie tak działa? Czy w związku z tym, że jest to sytuacja stworzona sztucznie, nadal będzie ona miała taki walor wychowawczy? Nie wiem i wciąż się zastanawiam. A jak Państwo sądzicie?