Czy znają Państwo popularną grę komputerową „The Sims”? Gracz steruje w niej życiem swojego bohatera – od zaspokajania potrzeb fizjologicznych poprzez rozwój zawodowy aż po stosunki społeczne. Wytrawni gracze zapewniają swoim Simom szczęście poprzez gromadzenie dóbr materialnych, ale też tworzenie siatki znajomych, znajdowanie miłości życia i zakładanie z nią rodziny. Aby rodzina i przyjaciele pozostali bliscy, trzeba poświęcić każdemu z nich określoną ilość czasu, spędzanego na rozmowach, żartach, łaskotkach, flirtowaniu i innych czynnościach z ograniczonego repertuaru Simowych zachowań. Jednocześnie doba Simów ma tak jak nasza 24 godziny, a trzeba przecież pracować, jeść i brać prysznic… Tak, The Sims to nie jest łatwa gra.
Dlaczego nudzę Państwa opowieściami z cyfrowego świata? Ponieważ niejednokrotnie zdarza mi się czuć jak w tej grze właśnie: czy poświęciłam wystarczająco dużo czasu każdemu z moich synów, aby koło jego imienia na wykazie znajomych pojawiło się serduszko? A jeśli nie – jak to zrobić, skoro obiad się sam nie ugotuje, termin publikacji tekstu w Eduardzie zbliża się wielkimi krokami, a poza tym chciałabym porobić coś fajnego…
Życie samo wymusza na nas rozwiązania. Przyznam, że moje niepokoje wynikały w dużej mierze z przekonania, że spędzanie czasu z dzieckiem powinno przebiegać według określonego scenariusza, że – tak jak Simy – mam ograniczony zakres zachowań „dedykowany” dzieciom: poczytać dziecinną książeczkę, pooglądać kreskówkę, pograć w gry „edukacyjne” – bo przecież trzeba dziecko stymulować w główkę – sprawdzić lekcje. A ponieważ żadna z tych czynności nie wydaje mi się porywająca… Rozwiązanie przyszło samo: wielozadaniowość plus łączenie przyjemnego z pożytecznym.
Wielozadaniowość jest prosta: skoro mam do wykonania pilne zadanie, w miarę możliwości wciągam w nie dzieci. Przy okazji istnieje szansa, że zainteresują się pracami domowymi (gotowanie to przecież taki twórczy proces!) lub tym, co mama robi zawodowo – a przecież ich opinie i doświadczenia mogą być bardzo cenne dla moich czytelników.
Przede wszystkim jednak, wtedy, kiedy mamy „czas wolny” – staram się wciągnąć chłopców w coś, co sama lubię. Dlatego czytamy razem książki, które lubię – w nadziei, że i oni pokochają specyficzny humor Douglasa Adamsa czy tajemniczy i czarodziejski świat Narni (czytaliśmy ją zanim filmy weszły na ekrany). Oczywiście w rewanżu słucham Koszmarnego Karolka i Percy’ego Jacksona, którzy okazują się równie ciekawi.
Nie przepadam za komputerowymi strzelankami, więc gramy z chłopcami w planszówki. Wyciągnęliśmy „Magię i miecz”, w którą sama grałam w podstawówce – i to był strzał w dziesiątkę. Teraz nasz zestaw gier planszowych powiększa się przy każdej okazji, przy czym gry przygodowe nadal są preferowane.
Może niepedagogicznie się do tego przyznawać, ale gramy też w karty – od makao, gdy chłopcy byli młodsi, po „tysiąca”. Mam cichą nadzieję, że wyrosną z nich kiedyś brydżyści – mają taki potencjał!
Mój mąż wyciągnął swoją licealną gitarę i zaraża synów miłością do „szarpania drutów”. Starszy ma już doskonałe osiągnięcia, młodszy nadal pracuje nad rozwijaniem odcisków na placach 🙂
A teraz zbliża się wiosna, będzie więc można wyjść na dwór. Nie lubię spacerów, za to kocham jeździć na rowerze- będę więc towarzyszką wypraw na dwóch kółkach, a na spacery chłopcy pójdą z babcią…
I takie jest najważniejsze przesłanie mojego dzisiejszego tekstu: jeśli chcemy, aby czas spędzany z dzieckiem był przyjemny i pożyteczny, wyrzućmy ze słownika słowa „trzeba”, „powinno się”, a z pamięci porady psychologiczne, i wciągnijmy dzieci w nasze pasje. Jeśli nawet nie uda się nimi zarazić, to czas spędzony z mamą czy tatą, którzy robią coś, co kochają, na pewno nie będzie stracony!