Zajęcia praktyczno-techniczne – zmora rodziców?

Dzisiejszy tekst będzie humorystyczno-dramatyczną próbą poradzenia sobie z traumą zajęć artystyczno-technicznych w niższych klasach szkoły podstawowej z punktu widzenia rodzica.

Do napisania dzisiejszego artykułu zainspirował mnie post na obserwowanej przeze mnie stronie na Facebooku, prowadzonej przez nieco sfrustrowaną matkę dwójki dzieci w wieku szkolnym. Post traktował o dramatycznych zmaganiach z zadaniem domowym syna, polegającym na zrobieniu trójwymiarowego modelu płetwala błękitnego na konkurs artystyczny odbywający się w szkole. Jak to w takich opowieściach bywa, zadania było „na jutro”, domowe zasoby, które do modelu wieloryba można wykorzystać – szczupłe, a zaangażowanie najbardziej zainteresowanego ograniczało się do stemplowania płetw wielkiego ssaka pieczątką w niebieskie kwiatki i krytykowania działań rodzicielki. Pointa zaś – przewidywalnie – była taka, że zadanie nie było „na jutro” tylko na kolejny tydzień, model miał dotyczyć dowolnego zagrożonego gatunku, a nie koniecznie wieloryba, oraz było „dla chętnych” – syn po prostu okazał się ambitny. Wszystko to działo się w szkole amerykańskiej, niemniej obudziło bolesne wspomnienia matki-Polki…

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że edukacja artystyczna oraz zajęcia praktyczno-techniczne odgrywają w rozwoju dziecka bardzo istotną rolę: rozwijają wrażliwość, uczą dokładności i staranności, wspierają doskonalenie motoryki małej… same korzyści! Niestety dla rodziców młodych artystów zajęcia te wiążą się z całą masą stresów.

Zacznijmy od zajęć szkolnych: aby dzieciaki mogły coś na lekcjach stworzyć, potrzebują do tego materiałów. Pomysłowość nauczycielek edukacji wczesnoszkolnej jest niewyczerpana – zawsze fascynuje mnie, jakie cudeńka potrafią maluchy tworzyć właściwie z niczego pod ich światłym kierunkiem. Problem pojawia się jednak, kiedy młody człowiek przypomni sobie wieczorem, tuż przed zaśnięciem, co to trzeba przynieść do szkoły na jutro… Pół biedy, jeśli jest to pięć pustych rolek po papierze toaletowym (rodzice spędzą wieczór pracowicie je rozwijając), kilka plastikowych butelek (od czegóż są sklepy całodobowe – nieprzespaną noc po wypiciu trzech litrów coli można spędzić oglądające seriale) czy „bawełniane szmatki” (tata poświęci ukochane t-shirty z młodości „dla sprawy”). Gorzej, jeśli wymagania są bardziej ambitne. Czy tylko ja czułam się niewystarczająco doskonałą gospodynią załamując ręce w związku z brakiem w moim gospodarstwie kawałka szarego płótna i kolorowej muliny? Kolorowych papierowych serwetek do decoupage? Makaronu typu „gwiazdki”? Zaczyna się wówczas nerwowe wydzwanianie po znajomych i rodzinie oraz sprawdzanie czy żaden sklep internetowy nie oferuje dostawy w dwie godziny… podczas gdy zadowolona pociecha śpi snem sprawiedliwego oczekując, że rodzice rozwiążą problem. Mam cichą nadzieję, że dzienniki elektroniczne obecne dziś niemal w każdej szkole załatwią sprawę wczesnego ostrzegania rodziców o zapotrzebowaniu na materiały artystyczne – szkoła podstawowa po raz kolejny przede mną i z przerażeniem myślę o tych nocnych poszukiwaniach.

Zupełnie inną kwestią są prace i projekty do wykonania w domu. Jestem całkowitym antytalenciem artystycznym, moje umiejętności manualne są w atrofii. Jako uczennica nienawidziłam robienia ludzików z kasztanów, obrazków z makaronu i innych pomysłowych prac – nigdy mi nie wychodziły, nie miałam do nich cierpliwości, brakło mi artystycznej wyobraźni. Z przerażeniem więc przyjęłam fakt, że moje dzieci miały tego typu prace domowe –i oczekiwały mojej pomocy! W tej sytuacji większość rodziców staje przed niemożliwym niemal wyborem: pozostawić potomka samemu sobie – w końcu to jego praca, jego rozwój, jego szkoła, ja mam to już za sobą, to on ma się uczyć… takie myślenie ma głęboki sens i zapewnia rodzicowi zasłużony święty spokój. Niestety nie na długo – pociecha nieodmiennie wraca ze szkoły załamana, ponieważ prace i projekty kolegów i koleżanek okazały się znacząco ładniejsze, staranniejsze, bardziej złożone – słowem, świadczą o wydatnym zaangażowaniu rodziców w projekt. Który rodzic ze spokojem zniesie rozpacz dziecka? Następnym razem z wystawionym językiem będziemy składać figurki z origami, przyklejać skrzydła do rolek papieru toaletowego, malować wieloryba na niebiesko…

Nie wiem, czy od tych trudności można uciec. Nie wiem, czy jest jakieś rozwiązanie tego – odwiecznego – problemu. Dramat trwa od pokoleń: moja mama do dziś wspomina, jak tworzyła w moim zeszycie portret pudla z powieści „Puc, Bursztyn i goście”, choć naprawdę nie potrafi rysować. Być może jest to ciężar, który każdy rodzic musi unieść, aby poczuć, co to znaczy być rodzicem. A może to kara za zbyt małe zaangażowanie w zajęcia ZPT w szkole podstawowej?

A jakie są Państwa doświadczenia w tym zakresie?

Add a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *