Jestem przedstawicielką tak zwanego pokolenia X. Dorastałam w latach 80-tych ubiegłego wieku, których cechą charakterystyczną był brak. Oraz szarość. Pamiętam koszmarne kolonie, na które wysłali mnie rodzice (jedyne dostępne): mieszkanie w szkole-tysiąclatce, w mieście, w którym nie było żadnych atrakcji, nuda, tęsknota za domem… Dzieciństwo ukształtowało moją wizję idealnych wakacji: piękne miejsce, dobre warunki – czyli wygodne łóżko, łazienka, kuchnia albo wyżywienie, mnogość atrakcji. Większość z nas chce dla swoich dzieci tego, co najlepsze – dlatego też organizując im wakacyjne wyjazdy szukałam czegoś „pod siebie”: mnóstwo zajęć dodatkowych, miejsce „z odrobiną luksusu”. Niestety, jak zwykle, gdy próbuje się kogoś uszczęśliwić dając mu to, czego chciałoby się samemu – niekoniecznie odniosłam sukces.
Chłopcy podrośli i zaczęli sami brać udział w procesie wybierania wakacyjnych zajęć. I okazało się, że luksus stanowczo nie jest tym, co najbardziej ich pociąga. Starszy syn po raz trzeci wyjeżdża na obóz żeglarski, gdzie warunki – według moich standardów – są dalekie od idealnych: mieszka w domkach kempingowych, korzysta ze wspólnych pryszniców, a w miejscowości jest jeden sklep spożywczy o bardzo ograniczonym asortymencie. A przecież to, co liczy się dla niego najbardziej, to fakt, że do jeziora są dwa kroki, że woda krystalicznie czysta, żaglówki dostępne od rana do nocy, kadra to pasjonaci żeglarstwa z poczuciem humoru, a domki mają okrągłe wejścia i wyglądają trochę jak w Hobbitonie. A poza obozem żeglarskim największym marzeniem jest wędrówka po górach z plecakiem: odkąd pojechał na obóz wędrowny w Bieszczady na przedłużony weekend, o takich właśnie wakacjach marzy: spanie pod namiotem, na twardej karimacie, noszenie dobytku na plecach, gotowanie na ognisku.
Kolejny syn wrócił mocno niezadowolony z ekskluzywnego wyjazdu w ekskluzywnym hotelu. W tym roku – również po raz trzeci – pojedzie na obóz organizowany przez ludzi, którzy zwyczajnie lubią to co robią. Mają pomysł, pasję i wiele sympatii dla dzieciaków. Na obozie jest gotowanie, malowanie, tańczenie, śpiewanie, jazda konna, rozmowy po angielsku, kąpiele w jeziorze i paintball. Dla każdego coś miłego, wszystkiego po trochu, mało nudy, dużo doskonałej zabawy, w której bierze udział kadra – nie dlatego, że musi ,ale dlatego, że chce i lubi i czeka na te wyjazdy cały rok!
Wybory moich synów pomogły mi przypomnieć sobie, co w wakacyjnych wyjazdach jest najważniejsze: nie łazienka i wymyślna kuchnia, ale doświadczenia. Piękne widoki, ulubione zajęcia, odkrywanie zdolności, pokonywanie własnych słabości. Przecież i ja najlepiej bawiłam się na bieszczadzkich szlakach, choć mieszkaliśmy w domku bez prysznica i żywiliśmy się serkami topionymi… ale były Bieszczady i buki i przyjaciele. Cieszę się, że przypadkowo udało mi się zarazić dzieci tą pasją.
Zachęcam zatem do uważnego zajrzenia w siebie przy wybieraniu formy wypoczynku letniego dla dzieci. Czy to obóz dla nich, czy dla dwunastoletniej mnie? Czy zajęcia będą ciekawe dla nich, czy spełnią moje niespełnione ambicje? Myślę też, że jak najszybciej warto włączać dzieci w proces podejmowania decyzji o formie letniego wypoczynku. A gdy znajdziemy już miejsce lub organizatora, którzy spełniają oczekiwania i nasze, i – przede wszystkim – dzieciaków, warto się go trzymać. Dobry wyjazd wakacyjny jest naprawdę na wagę złota. Powodzenia w poszukiwaniach!