Walka o siebie. Dylemat budowlańca

Czym może zajmować się nauczyciel na „saksach”? Oczywiście różnorodnymi pracami budowlanymi.

Życie w Wiedniu nie jest łatwe. Szczególnie dla tych, którzy są obywatelami tzw. bloku wschodniego. Oni codziennie wstając rano żyją nadzieją, że dzisiaj dopisze im szczęście i znajdą wymarzoną pracę. Niestety z tym bywa różnie. Cała szansa w spotkaniach krajanów pod polskim kościołem. Nie zawsze trafiamy do kościoła na mszę, ale nie stać nas na to, żeby nie spotkać się w przykościelnym barze, gdzie po odbytym nabożeństwie zaczyna się giełda pracy. Po niepełnej godzinie okazuje się, że tych szczęściarzy, którzy zdobyli pracę było niewielu. Wszyscy pozostali z opuszczonymi głowami odchodzili w przekonaniu, że może szczęście dopisze im w następną niedzielę.

Było mi przykro, kiedy patrzyłem na zawiedzionych kolegów, bo wielu z nich przecież znałem z tych niedzielnych spotkań. Ja natomiast zaliczałem się do szczęściarzy. Moja sytuacja była wyjątkowa. Miałem dobrą pracę i mieszkałem u moich przyjaciół jeszcze z Polski. Na czym polegała moja praca? A jak myślicie? Czym może zajmować się nauczyciel na „saksach”? Oczywiście różnorodnymi pracami budowlanymi.

Moje spotkanie z przyszłym pracodawcą pamiętam w szczegółach. W pierwszych słowach zapytał, czy potrafię nakładać tynki, układać terakotę i glazurę? Oczywiście odpowiedziałem twierdząco. A jak mógłbym odpowiedzieć inaczej? Byłem bardzo zdesperowany, tak bardzo zależało mi na zdobyciu tej pracy. Przecież w czasie wakacji chciałem zarobić na tyle, aby później przez cały rok móc utrzymać rodzinę. Jak zwykle dopisało mi szczęście. Dostałem to, na co tak bardzo czekałem. Pan Morawski uwierzył w moją deklarację i umówił się, że za tydzień przyjedzie i zobaczy wynik mojego działania.

Miałem cały, długi tydzień na przyswojenie niezbędnych umiejętności, które pomogłyby mi położyć nowy tynk na zmurszałych, wilgotnych murach wiedeńskiego budynku. Z wielką energią i entuzjazmem zabrałem się za rozrabianie zaprawy i kładzenie jej na ścianie budynku. Praca przebiegała sprawnie. Z każdą godziną przybywało metrów świeżej powierzchni. Pod koniec dnia z podziwem patrzyłem na swoje dzieło. Czułem ogromne zmęczenie, ale jednocześnie i wielką satysfakcję. Postanowiłem zakończyć swój udany dzień i poszedłem umyć się i zdjąć robocze ubranie. Jakie było moje ogromne zdziwienie, kiedy po chwili wróciłem i okazało się, że cały tynk, którym się tak zachwycałem, leżał na ziemi.

Byłem przerażony. Co mam teraz zrobić? Czy jestem w stanie położyć ten tynk w taki sposób, aby na stałe związać go ze ścianą? Nie miałem zielonego pojęcia, jak wykonać to technicznie. I w tym momencie przyszło, niewiadomo skąd, olśnienie! Przecież ten tynk jest za ciężki, i za dużo go położyłem na tak małą powierzchnię. Całodzienną pracę musiałem wykonać jeszcze raz. Okazało  się, że dopiero teraz moje dzieło zostało wykonane zgodnie ze sztuką budowlaną. Jeszcze dzisiaj czuję dreszcze i lęk, że w trakcie mojej wpadki mógł pojawić się pracodawca. Wtedy też dopisało mi szczęście, i nikt nie zauważył leżącego na ziemi tynku.

Kolejne dni przebiegały już bez większych emocji, a ja nabierałem coraz większej wprawy. Sielanka jednak nie trwała zbyt długo. Dostałem nowe, bardziej ambitne zadanie. Okazało się, że przez najbliższe tygodnie będę naprawiał sufity. W pierwszej chwili nie czułem zagrożenia. Wydawało mi się, że praca będzie podobna do poprzedniej. Pierwsze przymiarki pokazały, że jest jednak inaczej. Każdy rzucony tynk na sufit spadał na mój beret, a oczekiwanych efektów ciągle nie było. Wpadłem w rozpacz i teraz byłem już pewny, że stracę pracę. Kolejny raz dopisało mi szczęście. I znowu przyszło olśnienie. Nie wiem, skąd wiedziałem, w jaki sposób należy kłaść tynk na sufit (może w dzieciństwie podglądałem mojego dziadka i coś z tego zostało w mojej podświadomości). Zrobiłem zaprawę dużo luźniejszą i konsekwentnie rzucając ją kielnią okazało się, że każdy następny ruch był skuteczniejszy, a coraz więcej zaprawy zostawało na suficie. Jak zwykle trening czyni mistrza. Po kilku dniach zajęcie to zaczęło mi to sprawiać przyjemność. W efekcie, kiedy pojawił się mój szef i zobaczył moją robotę, stwierdził, że jestem niezłym fachowcem, czym niewątpliwie sprawił mi ogromną przyjemność.

Lekcja, jaką dostałem podczas tych wiedeńskich wakacji nauczyła mnie, że w życiu trzeba ryzykować i sięgać wysoko, czasami do granic swoich możliwości. Mistrzem się nie jest – mistrzem się staje. O jego wielkości decydują jego dzieła. Sukcesów nie osiągają ci, którzy mają talent i predyspozycje, ale ci, którzy potykając się podnoszą i wspinają się konsekwentnie coraz wyżej. Pomimo przeróżnych umiejętności, które trzeba posiadać, aby odnosić sukcesy, nie można zapominać o szczęściu, które w życiu pomaga.

Niech to doświadczenie będzie jeszcze jednym kamyczkiem do budowania ogródka człowieka sukcesu.